JustPaste.it

Rozdział XVI

 

- Powiedz mi, czy my? – Zapytał, kiedy dał już za wygraną i szedł z nią bez potrzeby prowadzenia go za rękę.

Jeśli ktokolwiek, kto jest w myśli tej grupy panikarzy (na pewno to było panikarze, wiedział to już od początku, bo nikt inny nie zachowywałby się w taki sposób) upoważniony do wprowadzenia go w tajemnice mikrospołeczności, będzie w stanie mu cokolwiek wyjaśnić, to wysłucha go i pójdzie robić swoje. Jeśli nie, to wizyta skończy się jeszcze szybciej. Tak czy inaczej niedługo już go tu nie będzie.

Dziewczyna przeprowadziła to dalej korytarzem, w oknie dostrzegł że już dobrze po południu, więc udało mu się przetrwać (prawie cały) dzień, nie wpadając w ręce glin. Tyle dobrego. Łudził się nadzieją,  że nocą łatwiej będzie mu dotrzeć do swojego mieszkania.

- Jak on ma na imię? – Zapytał. – To jakaś tajemnica?

Dziewczyna roześmiała się.

- Ian. – Powiedziała. – Znasz je, zmieniło to coś? O moje nie zapytałeś. – Zauważyła z rozbawieniem.

Wyszli już z budynku, prosto na wąski chodnik oddzielający go od drugiego podobnego kompleksu. W oddali, po prawej, słyszał odgłosy ulicy, co trochę to zaniepokoiło, na szczęście dziewczyną wybrała odwrotny kierunek. Po paru krokach dotarli do schodów i schodzili w dół.  

- Dorothy. – Uśmiechnęła się. – Ja twoje już znam.

- Posłuchaj... – Zaczął zdanie, chcąc wyjaśnić wszystko, cokolwiek mogło między nimi zajść, ale dziewczyną przerwała mu.

- Chodź! Już zaczynają! – Zawołała, sama biegnąc już w stronę wciśniętego w wielkomiejska zabudowę, wąskiego, zaniedbanego kościółka na końcu ślepej uliczki.

 Pobiegł za nią, nie zauważywszy nawet, że gdy tylko Dorothy oddaliła się od niego, budowla rozmyła się i zadrgała, jak obraz źle nastawionego telewizora, jakby niepewna, czy powinna mu się ukazać.

***

Ben, dziecko nowej epoki, epoki wielkiego POST-(wszystko), posiadał mgliste pojęcie o tym, jak niegdyś wyglądały spotkania wiernych w kościołach. Miał jednak przeczucie, że stanowczo nie tak.

Usadowieni po turecku na rozłożonych na nierównej posadzce ludzie – kobiety i mężczyźni, nie widział tu dzieci – zgromadzeni tuż przy podwyższeniu na drugim końcu prostokątnej sali, nie wyglądali jak synonim uduchowienia. Cześć z nich paliła skręty, wydawało mu się to nie na miejscu. Inni dzielili się winem i chlebem wyglądającymi na produkty domowej roboty. Jeszcze inni obejmowali się, w kilka osób, jakby tworzyli poligamiczne związki. Przy tym, co niegdyś było ołtarzem, na podwyższeniu, znajdowało się czterech mężczyzn, każdy z jakimś instrumentem. Ben rozpoznał ich. Robert i pozostali, których spotkał wcześniej.

Wszystkich zebranych było może trzydziestu, może trochę więcej. Tyle zobaczyła ta grupa w porównaniu do milionów mieszkańców Miasta. Jedynie punkt na mapie. Ben na raz poczuł się nieskończenie mały, ale ta małość dodawała mu otuchy. Nikt go nie rozpozna. Nikt go nie odnajdzie. Był w granicy błędu statystycznego.

Nie ludz się. Zostałeś zauważony. Wielkie czerwone oko patrzy i kiedy raz padnie na ciebie jego wzrok, już nigdy nie ukryjesz się w tłumie. Kiedy raz nadali ci numer, przypisali go do twojej sprawy, nie staniesz się na powrót anonimowy. Wszyscy będą nikim, ale nie ty, brachu.

Głos w jego głowie tym razem był silniejszy niż zwykle, aż poczuł mrowienie w karku i rozejrzał dookoła.

- Ben! – To Mark do niego machał, drugą ręką wskazując na miejsce obok siebie. Memmortigon przecisnął się do niego i usiadł. – Zaraz się zacznie.

Nie padło pytanie, „Co takiego?”, a scenie -  tak, to była scena, scena na ołtarzu zrujnowanego kościoła – pojawił się dym (Ben dostrzegł poblask głębokiego błękitu), a potem drzwi na uboczu otworzyły się i wyszedł stamtąd...

Całkiem zwyczajnie wyglądający mężczyzna, dość cherlawy, w czym przypominał Memmortigona, o zwichrzonych włosach. Nosił ciemne spodnie, kiedyś uprasowane w kant, ale już wymięte, oraz brudnobiala koszulę, we której podwinął rękawy do łokci.

Zajął miejsce w centrum, przy niewysokim stole, na którym leżała książka. Nie. Leżała księga.

Mężczyzna położył na niej dłoń, drugą poluzował kołnierzyk koszuli i przemówił.

- Cześć. – Powiedział.

Miło cię widzieć! Hej brachu! Co tym razem?! wolały głosy z tłumu.

- Byłem na pustyni. – Powiedział, a ludzie zaczęli wiwatować. – I słyszałem głos wołającego. Czas jest bliski, więc nie martwcie się! – Zawołał, a Ben już wiedział, że trafił nigdzie indziej, niż do niechrześcijańskiej sekty. – Aniołowie i demony zastąpiły na ziemię – kontynuował, a zespół za nim przygrywał jakąś podniosłą melodię.

To obcy! Obcy z Alfa Centauri! Krzyknął ktoś, przyciągając uwagę Memmortigona. Aż ciarki przeszły mu po plecach, bo już spotkał się z tą nazwą.  Trafił pośród szaleńców, ale był już blisko, bardzo blisko odkrycia sensu wszystkiego, co to spotkało, wydarzeń, których nie potrafił ze sobą połączyć. Zupełnie jakby rzeczywistość...

- Rzeczywistość została uszkodzona przez element zewnętrzny, to inwazja macie rację! – Dodał z rozbawieniem mówca. – Teraz każda chwila, każda sposobność, przeszłość, przyszłość i teraźniejszość, Tak, to najbardziej, jest jak roztrzaskane lusterko. Rozumiecie? Patrzysz w nie i w każdym kawałku inny fragment twarzy, nie składa się zupełnie w jedno odbicie.

Ludzie przytakiwali, wykrzykiwali ekstatycznie (to chyba za sprawą wdychanego dymu). Świat jest też sensu, wołali, wszystko się popieprzyło, skandowali inni, tylko tutaj jest jak w domu.

- Dlatego my żyjemy inaczej. – Znów przemówił lokalny guru i jakby błękitny blask rozjarzył się w jego oku. – Niedługo wróci Pan. Już tu jest! Ale póki świat nie stanie się znów jednym, powiedzmy tym wszystkim, tam w fabrykach, tam w biurowcach, tam na farmach: walcie się! My żyjemy inaczej! Nie pójdziemy do piachu, kiedy ktoś nam powie...

- Czas umierać brachu! – Ryknął tłum i wtedy się zaczęło. Przygrywający dotychczas zespół zaczął grać głośniej, a repertuar zmienił się znacznie. Teraz przypominało to rytm i melodię klasyki muzyki popularnej z dwudziestego wieku. Rock. Szczupły mężczyzna w koszuli zaczął śpiewać tekst o wolności, miłości, buncie przeciwko systemowi, który tworzył łańcuch cierpienia. Zrobiło się jakby ciemnej, może od dymu, który zasłonił większość szczelin w nieszczelnym suficie, a ludzie zaczęli śpiewać i tańczyć.

Nie czuł się tam dobrze. Dyskretnie przepychał się na skraj tłumu, który popadł w trans. Teraz głos się zmienił, to nie mówca śpiewał, a ktoś inny. Były znaki na murze, wysoki, piskliwy głos rozlegał się wokół, ale musiała mieć pewność, bo czasami słowa mają dwa znaczenia. Poznał go. To Robert śpiewał.

Już udało mu się oswobodzić z uścisku ciał, przepchnął się na koniec i odetchnąłby, gdyby nie obawą przed utratą kontroli po przyjęciu zbyt dużej dawki dymu, kiedy ktoś poklepał go po plecach.

- Witaj, brachu. – Odezwał się Ian, gdy na niego spojrzał.

***

Poprowadził go na ubocze, do wąskiej nawy po lewej, a tam ku mikroskopijnym drzwiom, przez które dorosły może przejść jedynie na kolanach i dalej, schodami w dół, pod ziemię.

- Poziom gruntu kiedyś był niżej. – Odezwał się Ian, który oświetlał latarką drogę przed nimi. – To pozostałości dawnego kościoła, nad którym wybudowano nowy. Malowidła sakralne wyblakły, ale niektóre nadal...

- Byłem w podobnym miejscu. – Memmortigon uciął temat, nie przyszedł tutaj po wykład o sztuce.

Stanęli w końcu przed kolejnymi drzwiami, tym razem na szczęście normalnej wielkości. Ian wyciągnął z kieszeni niewielki klucz i przekręcił zamek.

- A widziałeś coś takiego? – Zapytał, unosząc lekko kąciki ust w ukrywanym uśmiechu.

Na pewno nie używał wszczepki, w innym wypadku program od razu skorygowałby impuls nerwowy i nie pozwolił wyrwać się na zewnątrz takiemu odruchowi. No jasne, on pewnie nawet nie posiadał wszczepki. Wszyscy tutaj to panikarze, dlatego się tak zachowują, Ben nie pomyślał o tym wcześniej, choć już dawno wpadł na to z kim ma do czynienia. Oni są zdani na pastwę nieracjonalnych,  instynktownych sygnałów z nieświadomości, które świadomość może tylko przyjąć za fakt i próbować nadać im pozór własnego wyboru i logiki. Żyją tak od miesięcy, lat, może nawet całe życie. Społeczeństwo szaleńców. Ta myśl zmroziła go. Sam od tygodnia został pozbawiony wsparcia szczepki, utonął w emocjach, przeżył szereg halucynacji na czele z własnym postrzałem, kompletnie nie mógł być pewien żadnego ze swoich wspomnień, miał luki w pamięci, zdradził żonę i zabił człowieka. To cud, że ludzie nie wybili się do nogi, nim powstała technologia wspomagania umysłowego!

Ian wprowadził to do środka, do pomieszczenia z wysokim sufitem podpieranym kolumnami, który mogło  być kiedyś niszą w świątyni, ale zostało zamurowane i oddzielone od reszty. Do jednej ze ścian przylegała wielka, sięgająca aż po strop aparatura, skrócona ze starych radioodbiorników, zabytkowych komputerów, równego różnego rodzaju anten i innych wystających elementów, które trudno było porównać do czegokolwiek. Maszyna pracowała nieprzerwanie, gdy weszli była włączona. Na chaotycznie rozlokowanych monitorach stale zmieniały się komunikaty: ciągi liter i cyfr, niekiedy układające się w nazwiska, adresy, zdania.

Żadnego nie rozpoznawał, za to ogólny koncept konstrukcji wydawał się być znajomy.

- Myślałem, że odrzucacie zaawansowaną technologię. – Odezwał się w końcu, ze szczyptą sarkazmu i zdziwienia.

- Odrzucamy. Tę, która powstała w korporacjach, po to by niewolić umysły. Która niszczy człowieczeństwo i powoduje konsumpcyjne uzależnienie. To jest...

- Wynalazek Prejedulstjennego. – Wszedł Ianowi w słowo.  – Spotkałem to kiedyś, pomagał Gorliwym w zamachu na Benshahara.

Guru miejscowych post-hipisow zamilkł na moment, a Ben domyślił się, dlaczego.  Chciał zdobyć nad nim przewagę, a przewaga oznacza władzę, tę prawdę zdążył już poznać. Zawsze ma znaczenie to, po której stronie lufy pistoletu stoisz (nie myśl o tym, Ben, nie myśl). Dlatego, z żadnego innego powodu – przecież sygnał radiowy, czy jakikolwiek inny – lepiej rozchodziłby się z powierzchni, niż z podziemi. Po to był najpierw spacer przez odmalowane w święte niegdyś obrazy katakumby, a teraz ta prezentacja. Po to ten cały Ian Jakistam go tu przywlókł.

- Poznałeś go? – Zadał pytanie nie wymagające odpowiedzi. – Długi czas był tutaj. Więc zdecydował się jednak zaangażować w grę. To szkoda. – Ian wydawał się być prawdziwie zasmucony. – Takie działania nic nie zmienią. Zbyt wielu jest Benshaharow na tym świecie. Tych, co trzymają sznurki. Można ginąć tam, albo żyć tak jak my. Brać to, co dobre i gwizdać na resztę. Szkoda, że tego nie rozumiał. – Pochylił się i nagle wyglądał na bardzo, bardzo starego i przytłoczonego ciężarem minionego czasu. – Można tylko żyć i czekać na przyjście naszego zbawcy. Żyjemy w ostatnich dniach i sami ich nie pokonamy. Nikt ich nie pokona. Nikt poza Słowem Żywym.

Ben wciągnął powietrze, by westchnąć.

Nie łatwo było rozmawiać z religijnym fanatykiem, nawet jeżeli jego religijność, przybrała post-formy.

Ludzie tutaj gnuśnieli, dochodził do wniosków, oddawali się używkom, rozpuście, dawali upust instynktem które religie – a przynajmniej tyle pamiętał z teologii zunifikowanej – próbowały ujarzmić i zaprząc do służby wyższym ideom.

W pewnym sensie religia (a później filozofia, etyka, prawo, paradygmaty społeczne, trendy popkulturowe, politpoprawnosc, memy: wszystko, co budowało habitus jednostek) była próbą zbudowania instrumentu, który pozwalałby na kontrolę id przez ego tak, jak to robi wszczepka. To było w Panikarzach najstraszniejsze. Nie fakt, że zwabiony idylliczna wizją narkotycznej komuny  (komunii?) przespał się bezwiednie z niemal nastolatką. To, że nie wiązały ich żadne zasady i ograniczenia, nawet jeżeli posiadali system poglądów, po którym można się ich było spodziewać.

I to, że by dowiedzieć się czegokolwiek, co i tak mi się nie przyda, jedynie da wiedzę w jakie gowno został wyciągnięty, musi odsiać z religijnego uniesienia użyteczną informację.

Wypuścił powietrze. Tyle myśli. Tyle spostrzeżeń przez tę chwilę głębokiego oddechu przemknęło przez jego umysł, że gdyby miał je wypowiedzieć, siedzieliby tu pewnie do jutrzejszego poranka. Pozostawił je więc samym sobie.

- Jacy oni? – Zapytał. Starał się mówić spokojnie i wyraźnie. – O co w tym wszystkim chodzi? Potrafisz mi to wyjaśnić, bo jeśli nie, to tylko tracimy czas. Miło było, ale...

- Potrafię. – Potwierdził Ian i Memmortigon uznał, że nie kręci. Rzeczywiście wiedział. Albo mu się zdawało, że wie. – Ale najpierw ty opowiedz mi, proszę, co ci się przytrafiło. Najpierw ty, potem ja, umowa?

***

Opowieść trwała i trwała. Ben ukrywał wątki, by wrócić  do nich po chwili, co i rusz skupiał się na innym aspekcie, który uwypuklał kosztem innych, zmieniał zdanie, poprawiał się, raz przesadnie opisywał szczegóły, by później popaść w wir akcji i pędzić jak szalony z wyliczaniem wydarzeń, przeinaczał fakty i gubił w chronologii, co w sumie dobrze obrazowało jego wewnętrzne zagubienie.

I chciał skończyć to jak najszybciej, ale historia nie dawała się poskromić, dłużyła i nie pozwalała na to, by podporządkować ją jakiejś przewodniej myśli, by miała pozór sensu.

Siedział w wygodnym fotelu, w niszy skrytej za maszyną, która była kiedyś najpewniej miejscem odosobnionej modlitwy, teraz przekształconym w coś, co za wszelką cenę nie chciało przypominać gabinetu, ale było niczym innym. Kolejny gabinet, kolejną rozmowa. Miał wrażenie, że świat składa się z pokoików z biurkami, krzesłami, szafami i korytarzy między nimi. Nie zdziwiłby się, gdyby po śmierci pierwszym widokiem był drewniany blat i siedzący za nim inspektor, który patrzyłby  na ciebie czujnym okiem, próbując wyczytać z twarzy historię twojego życia.

Tę prawdziwą. Tę, która rozgrywa się wewnątrz głowy.

Gabinet Iana urządzony był tak, by jak najbardziej oddalić skojarzenia z przesłuchaniem albo psychoterapia (ale Memmortigon był czujny): Fotele zamiast krzeseł, prawdziwe fotele, wygodne, obite tkaniną, nie zwrócone naprzeciw siebie, a niemal równolegle, tak, że gdyby poprowadzić dwie proste od nich to punkt przecięcia przypadałby na przeciwległej ścianie, z której u góry spod tynku wyłaniało się wyblakłe oblicze Łazarza  (tak podpowiadał napis), a niżej wisiała stara mapa świata z poprawkami naniesionymi czerwonym tuszem. Zamiast biurka odgradzającego przesłuchującego od przesłuchanego mały stolik kawowy między fotelami, na którym stały dwa gliniane kubki (bez wątpienia lokalny wyrób) z herbatopodobnym naparem  (o błękitnawym odcieniu, dlatego nie umoczył nawet ust). Zamiast szafy zapełnionej posegregowanymi holodyskami, ekspres do przyrządzania napojów i kilka niewielkich mebli codziennego użytku zawalonych sterta prawdziwych książek.

Kiedy skończył opowiadać, udało mu się odczytać z grzbietów kilka tytułów. „Fillory i dalsze krainy” Georgea Chatwina (na grzbiecie adnotacja: tomy od jeden do siedem). „Necronomicon” Abdula Alhazreda (książka była bardzo zniszczona, wyglądała na bardzo starą). „Filozofia podróży w czasie” Roberty Sparrow, „Jak w wolnej chwili wstałem z martwych co i w może się przytrafić” Speckovskiego. Inne były zbyt zniszczone, lub obrócone tak, że nie mógł dostrzec napisów.

Zapadła cisza.

Przywódca panikarzy upił łyk herbaty, niewielki, jakby chciał sprawdzić czy płyn nie jest zbyt ciepły, potem większy, a w końcu wychylił cały kubek. Potem wstał.

- Nieczęsto trafia się tutaj ktoś taki, jak ty. – Powiedział. – Z jakiś powodów zostałeś wciągnięty w grę sił, które całkowicie cię przewyższają. – Podszedł do ekspresu i zaparzył sobie kolejną porcję herbaty. Automat był stary, w jednym miejscu nadal widoczny był napis Made in East Asia Union. – I których nie rozumiesz. I nie chcesz przyjąć do świadomości możliwości ich istnienia. Miotasz się z miejsca na miejsce, pogrążasz coraz bardziej, uciekasz, gdy rozwiązanie może być blisko. Tak jak teraz. Chcesz odejść, jak najszybciej opuścić to miejsce. Mylę się?

- Jesteś winien mi odpowiedzi. Nie pytania. – Odparł, ucinając temat. - Posługujesz się tylko ogólnikami i gadasz około tematu. – Wszyscy posługują się tylko ogólnikami i gadają koło tematu, wszyscy których spotkałem w tym pieprzonym tygodniu. – Spodziewałem się więcej po guru współczesnych hipisów. Nie mylisz się. Wynoszę się stąd. Nie możecie mi nic zaoferować. Gnijecie jem wszystko w tym mieście... w tym świecie. Jesteście tylko echem tego, co było, w kółko przeżywacie przeszłość.  – Zakończył zdanie, ale w pół wydechu, tak, jakby miał jeszcze coś dodać, ale tylko zapatrzył się w kąt.

Przysiągłby...

Przysiągł...

Ian odwrócił się i spojrzał w tym samym kierunku i po chwili już absolutnie nic tam nie było. Ani odrobinę. Ani skrawka cienia innego niż pozostałe.

- Przestań! – Krzyknął panikarz, ale raczej błagalnie  niż ostrzegawczo. – One nie mają tu wstępu! – Tupnął, a z dywanu uniósł się obłok niebieskawego kurzu, niczym przywołany zaklęciem dżin, który rozrósł się i podniósł aż pod sufit. Ben, choć już podnosił się z fotela, usiadł ponownie, doznawszy zwrotów głowy, a Ian od razu poweselał i uspokoił się.

- Przepraszam, przyjacielu. Nie obawiaj się, wszystko ci wyjaśnię zgodnie z obietnicą. Obawiam się tylko, czy będziesz chciał tę odpowiedź przyjąć, czy nie weźmiesz jej za brednie naćpanego szaleńca,  który nie posiada żadnych mechanizmów kontroli, wszczepionych elektronicznie czy ideologicznie. – Uśmiechnął się dwuznacznie. – Ale skoro słuchają cię istoty entropii... Powinieneś w to uwierzyć. Tak, na pewno.

Upił łyk naparu, tak, jak wcześniej, potem drugi, większy, aż wychylił całą szklankę, a Ben zdał sobie sprawę, że w jakiś sposób – dlatego, że przegnał mackostwory? odprawiał barkotyczne czary z wprawą filmowego maga? czy dlatego, że mówił tak, jakby siedział mu w głowie? a może to z powodu, że potrafił wypić jednym łykiem wrzątek? – udało się Ianowi wzbudzić w nim namiastkę szacunku.

***

Na przełomie XX i XXI wieku (opowiadał Ian, postanowiwszy najwyraźniej odnieść się do odległej przeszłości, zamiast przejść do konkretów) technologia i nauka była rozwinięta na tyle, by zbliżyć się do rozwikłania zagadki, jaką był dla nich wszechświat (tu wstał, sięgnął po jedną z książek i zaśmiał się pod nosem). Udało się im zbudować maszynę... dziś takich nie ma, dziś, po Interwencji, nikt nie prowadzi takich badań... maszynę, która rozpędzała cząsteczki do ogromnych prędkości, tak, że zderzały się z energią  (skupił wzrok na pożółkłych kartkach) dziesięciu teraelektronowoltów. To miało im pomóc! (Znów śmiech) Tworzyli wydumane teorie i fizyczne modele, racjonalizujące i ujednolicające świat, choć nigdy nie udało im się zrobić tego do końca. Zawsze pozostawało jakieś ale, jakiś szczegół, który wymykał się wymyślanym zasadom i wszystko wprowadzali się do jednego: przyjąć coś na wiarę, jeśli nie można raz a dobrze połączyć zasad mechaniki kwantowej i fizyki wielkich obiektów. Czemu nie, prawda? (Kolejny śmiech) Tak mało ich odróżniało od kapłanów w starożytnych świątyniach, a tacy czuli się od nich inni! Jedni i drudzy tylko zapełniali luki w tym, co przynosiło im empiryczne poznanie. Tylko ci pierwsi, niektórzy z nich, było trochę bliżej prawdy. Nie nie, nic nie mów! Posłuchaj. (Wykonał gest nakłaniający Bena do pozostania na miejscu) To jest niezbędne żebyś zrozumiał. 

Odkryli, ci kapłani nauki, też inne cząstki, uderzające w Ziemię z siłą miliony razy większą niż te, które udało się im wytworzyć. Nic, co znali, co wymyślili i co zaobserwowali nie było w stanie wytłumaczyć, skąd one przybywają ani co je tak rozpędza. Nauka złotej ery ludzkości dotarła do ściany. A odpowiedź... (po raz kolejny zagrzebał się w książkach, by wyciągnąć kolejną, wytartą okładką) była bardzo blisko, chociaż zakryte przed ich postrzeganiem. Chociaż patrzyli, to nie widzieli, chociaż słyszeli, nie rozumieli. Pozwól, że się napiję...

...Na Ziemi (zaczął, kiedy opróżnił kolejny kubek naparu) trwa inwazja. Inwazja istot z innego świata. Obcych (powiedział z pełną powagą). Tak różnych od nas, że nie jesteśmy w stanie ich sklasyfikować, nawet nie bierzemy ich za realne, nie postrzegamy. Ale oni tu są. Przybywali tu już wcześniej, przyjmując różne formy i różne nazwy. Alfacentaurianie albo kosmici z Aldebarana 4 są równie dobre jak Celestianie albo bogowie, nie musisz drwić.

Z jakiegoś powodu przez wieki nie ingerowali w sprawy ludzi, ale to się zmieniło. Na pewno słyszałeś o sektach, które zdobywały popularność w dekadach przed Wojną (Ben potwierdził), które wierzyły, że taki konflikt sprowokuje wyższe istoty do interwencji. Cóż, brachu, w tym jednym się nie pomylili! (Strzelił palcami) I tak dochodzimy do teraźniejszości, w której Ziemię napadły pozaziemskie istoty drwiące z zasad logiki, po powierzchni planety szwendają się ich manifestacje, alegorie albo personifikacje, takie jak Benshahar, tu i ówdzie zostawiają po sobie pozostałości swojej technologii czy mocy  (mówiąc to przyciągnął butem po dywanie i pojawił się tam niewielki obłok zabarwionego ciemnym błękitem pyłu) a my możemy tylko czekać na cud i modlić się, żebyśmy nigdy nie dostali się do wnętrza ich gierek. I korzystać z tego, co nam wpadnie w ręce. (Uśmiechnął się, tym razem zawadiacko, jak hedonista który już ma w głowie wizję bliskich uciech).

Jedyne co może nam pomóc, to Bóg. Nasz Bóg. O ile jeszcze gdzieś tam jest.

***

- Tymczasem – Ciągnął opowieść, choć Ben już zdradzał oznaki zniecierpliwienia. Nie na taką odpowiedź liczył, nawet, jeżeli to była jedyna możliwość, by nadać jakikolwiek sens wszystkiemu co mu się przytrafiło. Wykształcona przez lata siatka percepcyjna miała zbyt małe oczka, by przepuścić tak wielki kamień. – jedyne, co nam pozostało, to czekać na cud. Na ponowne przyjście wcielonego słowa, Logosa, który zaprowadzi harmonię. Poprzednim razem go zabili, ale to, bracie, chyba wyszło im na bakier. Nie mieli dostępu do tego świata, przynajmniej nie aż tak, póki ludzie nie postanowili obrócić to w ruinę.

Ben wstał. Początkowo miał się nie odzywać, ale w końcu zdobył się na kilka słów.

- Dziękuję. – Powiedział. – Za czas, który mi poświęciłeś. I szczerze wierzę, że wierzysz w to, co mówisz.

- Możesz tutaj zostać. – Zaproponował mu Ian. – Znajdzie się dla ciebie miejsce, możesz zaznać tutaj szczęścia. Tam, na zewnątrz, nie czeka cię nic dobrego.

- Mam rodzinę i... – I co dalej? Będę się ukrywał do końca życia? Wyskoczę na swoje osiedle, zrobię przechadzkę do swojego mieszkania i zawołam cześć kochani, jak minął dzień, nie było mnie chwilkę? -  Byłem już wszędzie w Mieście, gdzie mógłbym znaleźć azyl. U maruderów z kanałów, wśród terrorystów, u was... w żadnym z tych miejsc nie chciałbym przebywać. Wszystko, co widziałem, to tylko fałsz brany za prawdę. – Kiedy skończył, Ian spojrzał na niego inaczej, jakby patrzył na coś, co zostało głęboko ukryte.

- Zaczekaj. – Poprosił i kolejny raz zaczął grzebać w zakurzonych i rozpadających się książkach. – Jest taka powieść, jestem pewien, że musi tu być – Mówił, kiedy przeglądał kolejne tytuły, jak na razie bez rezultatu.  Nie poddawał się i wyciągnął w końcu tę właściwą książkę, co widać było po wyrazie satysfakcji na jego twarzy.

Choć imię i nazwisko autora się zatarło, tytuł pozostał: Świat w kawałkach. Pasował perfekcyjnie. Jeżeli coś Ben mógł powiedzieć o świecie, to tyle, że rozpieprzyl się kompletnie i nijak nie można było go skleić.

- Nie ma prawdy ukrytej za drzwiami. – Zaczął czytać Ian. – Świat został skażony chorobą,  która powoduje, że każdy widzi to inaczej. Nie ma opinii bez kontropinii, nie ma teorii bez luki, nie ma wiary bez niewiernych, ani faktu któremu przeczyłby inny fakt. Im dłużej trwa ta choroba, im więcej produkują ludzkie umysły, tym bardziej rzeczywistość pęka i się rozpada, a obiektywizm i prawda przestają istnieć. Człowiek nie decyduje racjonalnie, na gruncie przypadku wybiera poglądy i, dzięki przesytowi wiadomości, może dobierać tylko takie informacje, które pasują jego przekonaniom, ignorując pozostałe. W efekcie wszyscy żyją w swoich iluzjach. – Zamknął książkę, po czym spojrzał Benowi w oczy. – Nie odchodź. Nie znajdziesz tam nic więcej, niż ból i cierpienie.

- Bywaj. – Krótko odpowiedział Memmortigon i zwrócił się ku drzwiom.

- Zaczekaj. – Zatrzymał to głos Iana, kiedy już nacisnął na klamkę. – Skoro i tak chcesz odejść, to może dasz sobie pomóc?

***

Siedział na klęczkach, kiedy posypywali mu głowę niebieskim popiołem. To w tej substancji – nazywali ją tu boskim tchnieniem, albo kosmicznym pyłem – miała kryć się moc, dzięki której będzie mógł przedostać się do swojej dzielnicy, w pobliże swojego bloku mieszkalnego, nie narażając się na schwytanie przez korpolicje, wojsko, ani przez kogoś jeszcze gorszego (łowcy nagród z pewnością już dostali informację o nowej zwierzynie). On jednak sądził, że jest inaczej. Krótką ceremonię interpretował jako rytuał inicjacji, o czysto symbolicznym znaczeniu. A przecież powinien wierzyć, powinien zaufać Ianowi, jeśli ten mówił mu, że przeniesie się do niewidzialnego dla niewtajemniczonych miejsca, istniejącego – tak, jak to  – tuż pod powierzchnią rzeczywistości. Czemu miałaby w to wątpić, skoro sam umarł i odrodził się w innym miejscu, kiedy jego ciało konsumowały mackostwory? Ale doświadczyć nie znaczy jeszcze uwierzyć i pomysł Iana kompletnie nie mieścił mu się w głowie. Nie ważne jak wielką magię zobaczysz i tak będziesz myśleć, że to kuglarskie sztuczki. Tak to działa, tak zostałeś zaprogramowany – utylitarny racjonalizm, który czyni cię użytecznym, podpowiadał mi głos z nadajnika myśli, ten sam, który miał zdjąć mu klapki z oczu, czyli po prostu zbuntować przeciwko korporacyjnej i porządkowi społecznemu. Ian zdążył krótko objaśnić mu działanie tego mechanizmu – sygnał trafiał do umysłów ludzi generujących określone fale mózgowe: przemęczonych, niezadowolonych i popadających z marazm.

Pomysłowe urządzenie.

Tylko przetransportować go do Kościoła imienia Łazarza chcieli bez wsparcia żadnej technologii.

Może to jest metoda. Wciągnie tyle tego proszku, że obudzi się w innym miejscu, nawet nie będzie pamiętać jak tam dotarł.

- Ja was namaszczam pyłem, on was namaści słowem.

Rytuał dobiegł końca i Ian wyciągnął ku Memmortigonowi dłoń, by pomóc mu wstać, a ten przyjął pomoc, choć mógłby wstać samodzielnie. Zdążył się już przyzwyczaić do kosmicznego proszku. Ciekawe, co by powiedzieli na eliksir lub tabletki. W sprawie pozaziemskich używek był już prawdziwym weteranem.

- Co teraz?

Guru panikarzy wskazał mu zacienioną wnękę za ołtarzem.

- Idź tam.

- To wszystko? – Zdziwił się Memmortigon. – Żadnego zaklęcia? Magicznej formułki? Żadnego „myśl o miejscu, do którego chcesz trafić”?

- Cienie ci pomogą. – Odparł Ian. – Ale lepiej uwijaj się szybko. Możemy wykorzystać je, kiedy mamy trochę szczęścia, ale one nie są naszymi sługami. Mają innego pana.

- Benshahara. – Cicho odpowiedział Ben.

Ian skinął głową.

- Tego, kto stoi za każdym Benshaharem.

Memmortigon dał znak,  że  rozumie i podali sobie dłonie na pożegnanie. Chciałbym kiedyś jeszcze zobaczyć to miejsce, zwerbalizowane pragnienie wyrwało się z mroków nieświadomości i przemknęło przez świadomy obszar jego mózgu, a mężczyzna przed nim mimowolnie uśmiechnął się w tym momencie, zupełnie jakby te słowa zostały wypowiedziane.

- Spokojnie, to prościzna. – Z tłumu, który zebrał się na ceremonii, wypadł Mark, by również pożegnać się z kimś, kto w innych okolicznościach mógłby być jego przyjacielem. – Pamiętasz, jak ukryliśmy się w cieniu? To nie była żadna holo nakładka, przeciągnąłem nas tylko ciut poza ten skrawek rzeczywistości, który gliniarze postrzegają i akceptują, więc po prostu nas nie widzieli. To podobne...

- Jasne, dzięki. – Odpowiedział nim ten skończył, bo całkiem mu to nie pomagało. Im mniej niewiarygodnych incydentów na raz, tym lepiej, chyba, że ma zwariować i trafić do jednego z tych pięknych ośrodków z ogrodami, gdzie trzymają wszystkich  czubków i uzależnionych od holo-sfery, którzy stracili kontakt ze światem, ale mają dość wysokie polisy, by opłacić sobie pobyt.

- Wiem czyjej twarzy w tłumie szukasz. – Mrugnął do niego Robert, który także znalazł się tuż przy nim. – Nie martw się, nikomu nie stała się krzywda. Ona też ma za sobą przeszłość i kogoś, do kogo chciałaby wrócić, nawet na jedną noc. Tak naprawdę obydwoje sobie pomogliście.

Kolejny uścisk dłoni.

- No już, idź brachu, nim proszek przestanie działać.

Usłuchał i wkroczył w cień.