JustPaste.it

Prolog

 

Leniwie pociągnął łyk taniej i słabej kawy, która nijak nie była w stanie go pobudzić, mimo, że zawarta w niej kofeina stanowiła jedyny powód, dla którego ją pił. Od dziecka nie znosił tego smaku, dlatego nie zdecydował się nigdy na przygotowanie napoju o większej intensywności. Nie piłby jej wcale, gdyby nie zmęczenie, które odczuwał już od rana, gdy tylko otwierał oczy i gdyby nie był to jeden z powszechnie przyjętych rytuałów dorosłości.

Klik!

Ultra-nowoczesny, inteligentny ekspres piątej generacji, który zapewniał  (wedle producenta) najwyższą jakość kawy pod słońcem i który potrafił przewidzieć o jakiej porze będziesz mieć ochotę na jegoprodukt, oraz dopasować smak indywidualnie do ciebie (kawa nigdy wcześniej nie była tak osobista!) nie był w stanie wiele zmienić. Kawa pozostawała kawą. Niektóre rzeczy cechowała wyjątkowa trwałość, mimo wszelkich starań przykładanych do zmiany formy.

Klik!

Inne za to czas przekształcał wedle własnych planów.

Klik!

Cierpki smak, mimo zaprogramowanych trzech kostek cukru i całych litrów mleka, przywracał go światu po krótkiej, dusznej nocy. Jak zwykle wzbudzał się kilkukrotnie, spał ciężko i zupełnie nie wypoczął. Dopiero ostatni kwadrans, między pierwszym a drugim dzwonkiem budzika, przyniósł mu spokojny sen. We śnie był młody – w tym samym wieku, co teraz, ale czuł się całkiem inaczej –i pełen zapału. Spędzał czas w jakimś pięknym miejscu, gdzie niebo było bezchmurne a woda w morzu zawsze ciepła, z Megan u boku, która patrzyła na niego tak, jak kiedyś, jak za pierwszym razem...

Klik!

Dopił do końca i odstawił pusty kubek. Nie miał czasu na śniadanie, zawsze jak tylko mógł ociągał się z wstawaniem, żeby za wszelką cenę odwlec początek kolejnego dnia, takiego samego, jak wszystkie.Zdawał sobie sprawę, że jego postawa wpływa na produktywność, ale...

Klik!

Jednym ruchem palca zamknął hologramowe okno geo-wiadomości nadawanych jednocześnie w trzech językach (i tak dźwięk ustawił na zero)które przeglądał wcześniej na pustej ścianie nad ekspresem i zerknął ukradkiem z kuchni do wnętrza salonu, który służył również jako sypialnia dla ich dwojga, na kobietę, która była jego żoną. Nie obudziła się, kiedy wstawał. Nie ucałował jej czoła na do widzenia. Patrzył jak, wyczuwszy, że nie ma to obok, przesunęła się mi środkowi łóżka i zajęła maksimum przestrzeni. Zawsze go zastanawiało, co to powoduje, jaki zmysł pozwala jej wyczuć, że jest sama.

Klik!

Wrzucił kubek do zlewu (nie do zmywarki, choć powinien to zrobić, jeśli nie chciał wysłuchiwać pogadanki na temat pozostawiania naczyń, gdy znów postąpi w taki sposób o jeden raz za dużo) i ostrożnie, tak, żeby jej nie obudzić, wyszedł z kuchni. Była szósta piętnaście.

Klik!

Za oknem nie widać było jeszcze słońca. Widać za to było siąpiący deszcz, stukający o blaszki pożółkłych, jesiennych liści i tworzący koncentrycznie rozchodzące się kręgi na powierzchni kałuż. Zdjął nocną koszulkę, założył świeże ubranie, jeszcze raz tęsknym wzrokiem obrzucił łóżko i spojrzał za okno, tam, gdzie zaraz będzie...

Klik!

...i wyszedł, cicho zatrzaskując za sobą drzwi. Pożegnało go ciche mruknięcie, które ledwo dotarło do jego uszu.

Przeszedł kilka kroków przez niewielki korytarz, zatrzymując się na chwilę przy lustrze. Odgarnął włosy i spróbował wyglądać bardziej jak człowiek, ale o tej porze za bardzo mu to nie wychodziło. Gdyby tylko podarował sobie to ostatnie piętnaście minut w łóżku, mógłby doprowadzić się do porządku, ale nigdy nie wybierał takiego scenariusza. Chyba był po prostu leniwy – zbyt leniwy na to, by zrobić coś z sobą. Nawet ciało miał jakieś takie sflaczałe, nie to co kiedyś, ale nie za bardzo miał ochotę cokolwiek zmieniać. Jego firma uległa degradacji pod wpływem czynnika czasu, ale nie uważał tego za tyle istotne, by się tym przejmować. Nawet, jeśli miało to wpływ na jego małżeństwo, jak twierdził Ignaz.

Klik!

Założył buty i płaszcz, jeszcze zerknął, nim wyszedł, do pokoju dzieci, a potem w największej ciszy, by ich nie obudzić, przyciągnął kartę w czytniku w drzwiach i opuścił mieszkanie. Kiedy pokonywał schody, mijając kolejne piętra, obiecywał sobie, że osobiście zgłosi kolejną w tym miesiącu awarię windy, choć zdawał sobie sprawę, że blokowiska takie, jak to, administratorzytraktują jako łatwe źródło dochodu, nie przykładając do nich takiej wagi jak do nowo wybudowanych pięknych osiedli na przedmieściach, w których było pełno dyrektorów, zastępców dyrektorów, p.o. dyrektorów, menadżerów i p.o. menadżerów (i ich zastępców, oczywiście), doradców i... po prostu wszystkich tych, którym udawała się gra w życie.

Klik!

Gdy był już przy drzwiach na zewnątrz, komórka, którą trzymał w kieszeni, zawibrowała. Wyjął telefon i zerknął na wyświetlacz, na którym pojawiła się informacja o nowej wiadomości. Minął ostateczny termin spłaty raty kredytu, jeżeli jeszcze nie dokonałeś wpłaty prosimy o niezwłoczne wykonanie przelewu wysokości...

Klik!

Wyszedł na dwór.

- Nie wziąłem parasola. – zganił sam siebie.

Klik!

Odległość między blokiem, w którym wynajmował mieszkanie, z roku na rok stojące się coraz bardziej niewystarczającym i zbyt małym dla jego rodziny (doskonałe wiedział, że dziś jeszcze o tym usłyszy – słyszał o tym codziennie), a wejściem do stacji metra pokonał szybkim krokiem kogoś, kto z każdą sekundą staje się coraz bardziej przemoczony. Na szczęście to było tylko kilkadziesiąt metrów. Jeszcze tylko bramka w wejściu do tunelu przypomniała mi, że za kilka dni kończy się ważność biletu i już był w ciepłym... może nie tak bardzo ciepłym, ale przynajmniej suchym i dającym osłonę przed wiatrem podziemnym peronie i czekał na swój pociąg.

Pod ścianą siedział żebrak z plastikowym kubkiem i psem na kolanach. Na kawałku kartonu wypisane miał dwa słowa. Na jedzenie. Czasami, gdy ktoś przechodził zbyt blisko, wyciągał rękę z kubkiem i wodził nią za przechodniem, podzwaniając nielicznymi monetami, aż ten przekroczył niewidzialną dla zwykłych ludzi granicę pola jego zasięgu. Wtedy bezdomny stawiał kubek przy psim ogonie i zapadał w letarg.

Rozmyślnie trzymał się od niego z dala.

- Kiedyś byłem jak ty. –burknął bezdomny, chyba nie do niego.

- Tak, na pewno. – odpowiedział pod nosem i przeszedł kilka kroków, by jeszcze bardziej się oddalić.

O tej porze na peronie robiło się już dosyć tłoczno. Większość zamierzała dokładnie tam, gdzie on – do Wieżowca. Byli także inni, tacy, którzy dopiero wracali z nocnych eskapad...

Klik!

...niektórzy jeszcze w towarzystwie homunkulusów, które były tańsze i bardziej zaangażowane i całkiem zdominowały rynek. Może nawet posiadali je na własność, nowe były dostatecznie konkurencyjne cenowo, by mały kredyt pozwolił każdemu kupić jeden egzemplarz. Każdy, poza maruderami, żyjącymi na granicy biedy, którzy mogli tylko żyć z dnia na dzień, bez szans na żaden kredyt. Ci także tutaj byli, tak, jak wszędzie – ich grupa stałe rosła. Wolał ich unikać, tak, jakby mógł się od nich czymś zarazić. Tak samo traktował panikarzy, ale oni na szczęście nie zbliżali się do tunelów metra.

Komunikatuprzedził o zbliżającym się pociągu. Wjazd na teren stacji za pięć, cztery, trzy... Widoczne były już światła pędzącej lokomotywy. Zwolni dopiero w ostatnim momencie, by płynnie zatrzymać się tuż przed krawędzią peronu.

Klik!

Wsiadł, gdy tylko drzwi się otworzyły. Nie dostrzegał w tłumie żadnych znajomych twarzy, choć może to i lepiej. Przez kilka minut jego umysł będzie mógł jeszcze pozostać w stanie zawieszenia. Zawsze tak robił. Ktoś oglądał holofilmwyświetlany na powierzchni soczewek, niektórzy odgradzali się od świata barierą muzyki, inni (to była rzadkość) przeżywali w palcami w powietrzu przed sobą, jakby byli niespełna rozumu – ci czytali holoksiążki, albo najzwyczajniej w świecie spali na stojąco. On wolał trwać w zawieszeniu. Kasował z mózgu wszystkie myśli i czekał. Po prostu.

- Ben? Ben. - Zawołał ktoś za jego plecami, ale on nie miał szans tego usłyszeć. Wszystkie zmysły wyciszył do minimum, pozostawiając tylko szum, pustkę i cienką niczym pajęcza nić nitkę świadomości. – Ben Memmortigon! – Tym razem czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się, by spojrzeć w znajome, opalone, przesłonięte częściowo blond grzywką oblicze. Thomas Beatum. Znajomy z działu zarządzania efektywnością.

Klik!

- O, Tom! – odpowiedział, robiąc zaskoczoną acz przyjazną minę. – Miło cię widzieć! Już myślałem, że będę sterczeć sam przez całą drogę. – dodał, w taki sposób modulując głos, by wyraził entuzjazm.

Klik!

- Blado wyglądasz, chłopie. – zagaił. – Przydałby ci się karnet. Jeśli chcesz, mam jeden na zbyciu. Całkowita odnowa! – Mówiąc to wyjął z kieszeni plastikową kartę, na którą naniesiono obraz anatomicznie nieprawdopodobnej piękności z biustem wielkości dwóch melonów stojącej na tle zachodu słońca. – Zrobią ci depilację, wymodelują sylwetkę, poprawią cerę i opaleniznę, wszystko w jedyne piętnaście minut. Dzięki tej karcie – Wcisnął mu plastik do ręki. – zrobią to za gotówkę, zero umowy i kredytów! Super oferta, co?

- Tak, rzeczywiście. – przytaknął z grzeczności, nie podzielając entuzjazmu swojego rozmówcy. Schował kartę do tylnej kieszeni spodni, by móc ja szybko wyciągnąć i wyrzucić, gdy tylko zostanie sam.

Klik!

Thomas nie miał chyba nic więcej do powiedzenia (właściwie ich stosunki nigdy nie wybiegały poza krótkie towarzyskie rozmowy prowadzone z musu przy firmowym ekspresie do kawy albo w palarni, więc tak naprawdę kompletnie się nie znali) więc przez chwile jechali obok siebie w ciszy.

- Piękny dziś mamy dzień, co? – zagadnął ponownie Beatum, kiedy ta stała się aż nazbyt krępująca.

- Musiałeś użyć mocnej nakładki. – skwitował tę wiadomość Ben, przypomniwszy sobie ponurą pogodę na zewnątrz.

Tom zaśmiał się trochę zbyt głośno, bo aż kilku innych pasażerów, zazwyczaj starających się - jak każdy człowiek o zdrowych zmysłach - ignorować fakt istnienia ludzi wokół i nie zwracać uwagi na to, co ci mówią bądź robią, spojrzało w ich kierunku. Tom nie przejął się tym zupełnie.

Klik!

- Tak, masz rację. – Przyznał. – Użyłem wakacyjnej atmosfery w natężeniu trzech Catonów. Tobie też radzę, źle wyglądasz chłopie. Ostatnio zabrali Marka…

- Wiem, słyszałem. – Dał do zrozumienia, że nie chce o tym rozmawiać. Jeżeli z kimkolwiek z biura przełamał barierę obcości i przeszedł do mniej zdystansowanych i zafałszowanych kontaktów, to właśnie z Markiem. Znał go o wiele za słabo, by nazwać go przyjacielem, ale na pewno był jedynym wartym rozmowy gościem w całej firmie. Teraz już go zabrakło i był skazany na wszystkich pozostałych.

Klik!

Znów jechali razem w ciszy. Przejazd dłużył się nie do wytrzymania, choć zwykle trwał kilkanaście minut, Ben mógł przysiąc, że jest już w towarzystwie Toma dobre pół godziny o ile nie dłużej…

Klik!

…do tego ten za wszelką cenę nie chciał odpuścić.

- Jak się miewa twoja żona? – Zapytał Tom, gdy tylko kolejny punkt zaczepienia przyszedł mu na myśl.

Klik!

- Postanowiliśmy, że zostanie w domu. – Odpowiedział bez zagłębiania się w szczegóły. – Betty jest jeszcze mała, a…

- To nie wzięliście w końcu homunkulusa? – Zdziwił się Tom, a Ben zastanawiał się, skąd o tym wie, bo nie przypominał sobie, by kiedykolwiek o tym rozmawiali.

- Tak, ale…

Uwaga, następna stacja Centrum. Pociąg wjedzie na peron za cztery, trzy… zabrzmiał komunikat zwiastujący koniec ich podróży, a Memmortigon odetchnął z ulgą.

- Pora ruszać. – Powiedział do znajomego z dziełu zarządzania efektywnością, przywołując na twarz autentyczny uśmiech. Poprawił płaszcz i przewieszoną przez ramię torbę, a kiedy drzwi wagonu otworzyły się, ruszył razem z tłumem, całkiem przypadkowo rozdzielając się z Tomem.

Minął bramki, odbijając kartę bez zatrzymywania się, i po krótkiej jeździe ruchomymi schodami był już na powierzchni. Pole widzenia zdominował wielki, sięgający chmur monolit ze szkła i stali, wokół którego kłębiły się ulice, parkingi, tuby kolei podniebnej, postoje taksówek i jego niższe, mniej okazałe kopie. Dotarł do Wieżowca.

- Pora do pracy. – Westchnął i ruszył przed siebie.

Klik!

***

Wieżowiec był miejscem, w którym skupiało się życie całego miasta. Tu, lub w jego bezpośredniej bliskości, pracowali niemal wszyscy etatowcy z całego miasta. Nieliczne obiekty oferujące zatrudnienie poza centrum mieściły się w granicach błędu statystycznego, lub były to oferty prac na tyle niewdzięcznych i mało opłacalnych - albo jedynie dorywczych i okazjonalnych - że nie obejmowały ich prawa etatu i dostęp do kredytów żadnego z banków (siedziby tychże również przylegały do mega budynku, obrastały go niczym grzyby drzewny pień), co za tym idzie nie ujmowano ich w żadnych wyliczeniach. Stawiając sprawę jasno: wszyscy ludzie, którzy znaczyli cokolwiek, którzy nie byli nikim, był tutaj, ukryci wewnątrz albo w cieniu ogromnej, rozpruwającej niebo iglicy należącej do międzynarodowej spółki i globalnym zasięgu, The Light&Bringing Company.

Spośród ich wszystkich Ben Memmortigon znaczył na prawdę niewiele, ale też był przecież kimś. Miał własny boks i biurko na trzydziestym piętrze, we lewym skrzydle Wieżowca i to w nie byle jakim miejscu, bo tuż przy oknie, tak, że w każdej chwili mógł spojrzeć na świat zewnętrzny, na rozciągającą się panoramę miasta, przesłanianą jedynie przez elektroniczny billboard na szczycie sąsiedniego budynku. Kup sobie trochę szczęścia, daj sobie trochę zabawy, pozwól spełnić swoje fantazje, Homunkulus model EX25, teraz w wersji latino informował wyświetlany tam zapętlony materiał reklamowy, w trakcie którego swoje walory prezentował nowy model sztucznej kobiety do towarzystwa.

Widząc ją,  Ben pomyślał o żonie. Gdyby nie spory kredyt, który miał teraz na głowie... i tak podobne zabawki były totalnie poza jego światem.

Klik!

W pracy ustawił mózg na pełne obroty, co z tego, że potem, w domu, będzie nie nadawał się do niczego. Kilkoma stuknięciami o interaktywny blat biurka włączył sprzęt i przed nim, w powietrzu, jakieś cztery centymetry nad powierzchnią blatu pojawił się ekran wypełniony ikonkami. Wiadomości, czynności do wykonania, pilne problemy, stan realizacji planu na ten miesiąc, tydzień, dzień i godzinę. Ze statystyk wywnioskował, że mimo zaangażowania jest sporo do tyłu.

Klik!

Na szczęście nikt inny nie mógł tego zobaczyć, nie było możliwości by ktoś podglądał zza pleców jego poczynania – ekran, przyciski ja blacie biurka, wszystko to nie istniało. Było jedynie hologramem, dostępnym wyłącznie dla jego oczu, skonfigurowanym z numerem seryjnym jego soczewek. To dzięki nim można było widzieć słońce we pochmurny dzień i cieszyć się przechadzka po plaży w rzeczywistości spacerując po wysypisku śmieci (o ile odpowiednio zmodyfikowało się odbiór zapachów). Iluzja była bardziej powszechna, niż w dawnych i zapomnianych sztuczkach przedwiecznych iluzjonistów. Wystarczyło wgrać do mózgu odpowiednie oprogramowanie. Raj na wyciągnięcie ręki! Tak to określały reklamy Light&Bringing Company. 

- Panie Memmortigon. – Wyrwał go z zamyślenia głos przełożonego, którego twarz zastąpiła pulpit ekranu. Wizjorozmowa uruchomiła się automatycznie.

- Dzień dobry. – Odpowiedział. Czego ten buc Favlos chciał od niego z samego rana?

Klik!

- Właśnie dotarła do mnie informacja, że dokonał pan rażącego opóźnienia w zeszłym tygodniu. –Jak zwykle próbował komplikować wypowiedź jak tylko mógł, byleby brzmieć na eksperta. Ben pracował w Dziale kontroli komunikacji między skomunikowanymi i nieskomunikowanymi znacznie dłużej i nie mógł zrozumieć, czemu ten zupek dostał awans. – Wiadomość, jaką miał nadać pan do Działu relacji między działami, dotarła z opóźnieniem. Przez to symulacja kolejnego tygodnia nie dysponowała najświeższymi danymi, co...

- Nie mogłem ustanowić połączenia z siecią ze stanowiska. – Odparł Ben na swoją obronę. –Zgłaszałem awarię do Działu technicznej kontroli połączenia.

Obraz wskazywał na to, że Favlos przegląda strefę dokumentów – papierowych! Ben odnotował tę manifestację zbytku – przed sobą, by w końcu podnieść wzrok i znów spojrzeć na rozmówcę.

- Tak widzę... – przyznał, jakby tracąc rezon. – Mimo to czas, jaki poświęcił pan na osobiste zgłoszenie awarii był zbędną stratą. Adres sieciowy Działu Technicznego jest ogólnodostępny, wystarczyło, by wysłał pan wiadomość.

- Nie miałem połączenia z siecią...

Klik!

- To tyle. – Favlos zdecydował o końcu rozmowy. – Następnym razem w podobnej sytuacji proszę o więcej kreatywności. Dział Kreatywnych skontaktuje się z panem przez jednego z pracowników Działu Komunikacji. – wygłosił standardową formułkę. Twoja rozmowa jest nagrywania, człeniu, pamiętaj o tym!

- Ja jestem pracownikiem Działu Komunikacji. – Wspomniał Ben, podejrzewając, że jego przełożony zbyt często podkręcał obroty który mózgowej i teraz tracił częściowo kontakt z rzeczywistością. Widział już wielu przez te lata, których do podwójnego stanu doprowadził nadmiar pracy.

- Do widzenia panie Momorgon.

- Memmortigon.

Klik!

Gęba Favlosa znikła z ekranu i Ben mógł odetchnąć z ulgą. Przesunął kilka losowych okien na pulpicie, wymachując przy tym środkowym palcem w geście spóźnionego, skrywanego protestu, na tyle dyskretnie, by pracownicy Działu Monitorowania nie dopatrzyli się niczego podejrzanego i niestosownego w jego zachowaniu. Choć mi było żadnego śladu po kamerze, doskonałe zdawał sobie sprawę, że jedna z nich musi być ulokowana gdzieś ponad nim. W końcu zabrali Marka nie bez powodu... musiał zachować ostrożność.

Klik!

Pociągnął wystawionym w pogardliwym geście palcem po raz ostatni, kiedy na ekranie znów pojawił się przełożony. Ben zauważył, że na ułamek sekundy wzrok tamtego spoczął na jego palcu, przesuwającego się tuż pod nosem Favlosa, co sprawiło mu dziką satysfakcję, nie pozwolił by zdradził to uśmiech.

- Byłbym zapomniał. – Zaczął Favlos z nieskrywaną satysfakcją w głosie. –Dziś ma pan zaplanowaną wizytę u psychologa produktywności. – oznajmił i wyłączył się równie szybko, co znów pojawił.

Klik!

- Ben Memmortigon proszony do gabinetu psychologa produktywności Działu Komunikacji. – Rozległ się komunikat z głośników w wypełnionej pracowniczymi boksami sali, wypowiadane przez łagodny, kobiecy głos dyspozytorki.

Wszyscy to słyszeli.

Klik!

Zawsze odbywało to się w taki sposób i chociaż Ben uważał, że ze strony opieki psychologicznej to było cholernie nieprofesjonalne, wszyscy wiedzieli, kiedy ktoś zostaje wezwany na wizytę. Zresztą celem tego wszystkiego nie była żadna opieka nad pracownikami, o czym doskonale zdawał sobie sprawę – to była tylko kontrola jakości. Aż kontrola jakości. Tak w Light&Bringing Company weryfikowano, czy pracownik nadaje się jeszcze do pracy, czy szwankuje i trzeba poddać go naprawie, albo czy już się przypadkiem nie zużył do końca i pozostaje jedynie wyrzucić go na śmietnik, tak jak pewnie było z Markiem.

Klik!

Kiedy wstawał zza biurka i wychodził ze swojego boksu, wszyscy w których pobliżu się znalazł obrzucali go niechętnymi spojrzeniami, co najmniej jakby ktoś przyłapał go na masturbacji w firmowej toalecie. Gdy patrzył w ich kierunku, odwracamy wzrok. Nikt nie pokusił się o słowa otuchy, nikt nie zapytał co się dzieje, nikt nie skinął nawet głową na przywitanie. Kiedy przychodzisz kontrolę częściej niż raz na miesiąc już stawiają na tobie krzyżyk, brachu, a dla Bena to będzie druga wizyta w tym tygodniu.

Banda żałosnych szczurów, powiedział w myślach, choć nie pozwolił sobie nawet na grymas twarzy – z rozmysłem posłał do wszczepki polecenie ograniczenia czułości nerwów twarzowych, żeby nie zdradzić swojej irytacji przed kamerami. Z pewnością ci z kontroli patrzą teraz na niego i każdy grymas mógł mu tylko zaszkodzić.

Szedł z miną stoika przez korytarz, skręcił w prawo, potem w lewo, minął spore ścienne akwarium które miało chyba dawać poczucie komfortu (nieskutecznie) i stanął przed drzwiami do gabinetu ich działowego psychologa. Na złotej tabliczka wygrawerowane były personalia: doktor psychiatrii i psychologii Ignaz Morbus.