JustPaste.it
Martin Schlaud, związki aluminium w szczepionkach
 
"Aluminium. O tym nie mówi się głośno..." Bert Ehgartner
 
 
Żyjemy w epoce aluminium. Ten lekki, błyszczący metal ma swoje ciemne strony, które po raz pierwszy w tak wymowny sposób zostały ukazane właśnie w tej książce.
 
Sto lat temu na temat tego najczęściej występującego w skorupie ziemskiej metalu nie wiedziano praktycznie nic. Dziś aluminium jest wszechobecne. Szczególną popularnością cieszą się aktywne biologicznie związki aluminium w przemyśle kosmetycznym. Zawarte w kremach do opalania aluminium sprzyja powstawaniu równomiernej opalenizny. W dezodorantach aluminium wchodzi w reakcję ze skórą, hamując pocenie. Leki przeciw nadkwasocie często zawierają wysokie dawki aluminium. W dwóch trzecich wszystkich szczepionek aluminium pełni rolę substancji wzmacniającej działanie. Wiele zakładów wodociągowych stosuje związki aluminium w procesie uzdatniania wody. Do gospodarstw domowych trafia więc woda zawierająca nieuniknione pozostałości aluminium.
 
W jaskrawym kontraście do tego beztroskiego zastosowania w najbardziej wrażliwych obszarach życia stoją aktualne wyniki badań naukowych:
* rak piersi jest najczęściej diagnozowany w okolicach dołów pachowych -- tam, gdzie aplikuje się zawierające aluminium dezodoranty;
* w badaniach przeprowadzonych na zwierzętach stwierdzono, że aluminium wywołuje otępienie, może zatem być katalizatorem choroby Alzheimera u ludzi;
* aluminium manipuluje układem odpornościowym człowieka i może sprzyjać powstawaniu reakcji alergicznych lub autoagresywnych.
 
Akta aluminium zostały nareszcie otwarte.
Ta książka udostępnia Czytelnikom informacje, które zbyt długo były tuszowane i ukrywane przez aluminiowe lobby.
 
Aluminium - o tym nie mówi się głośno - 25.06.2014
 
 
 
 
Fragment książkiAluminium. O tym nie mówi się głośno
 
(...)
 
Jako główny argument wymienia się częstotliwość występowania tego pierwiastka. Jakże „najpowszechniejszy pierwiastek na Ziemi" miałby być szkodliwy dla człowieka? To przecież absurd! Alumi¬nium jest wszędzie, nie da się go uniknąć, nawet gdybyśmy chcieli.
W przypadku tego argumentu pomija się fakt, że aluminium jest wprawdzie wszędzie: w glinie, w glebie, w granicie, lecz że - używa¬jąc obrazowego porównania - trzeba byłoby mocy elektrowni atomowej, aby go z tych związków uwolnić. Istnieje tylko jedna ruda, z której można dziś pozyskać aluminium - jest nią boksyt. Także w tym wypadku konieczny jest udział energii.
Gdy tylko pada ten argument, lobbyści robią gwałtowny unik i nagle wytaczają zupełnie przeciwne uzasadnienie.
„Szkodliwość zależy od dawki" — twierdzą. Te minimalne ilości, z którymi ma do czynienia człowiek, w ogóle nie mogą mieć żadnego szkodliwego działania.
Gdyby jednak komuś zdarzył się kontakt ze zbyt dużą ilością aluminium, to, jak się argumentuje, metal ten jest przez organizm wydalany, i to w całości.
Jako trzeci dogmat funkcjonuje stwierdzenie, że aluminium, o ile nie zostanie wydalone w całości (a są to naprawdę wyjątkowo rzadkie wypadki), zostaje związane w zasobach neutralnych z biologicznego punktu widzenia, na przykład w kościach.
Te trzy argumenty towarzyszą „epoce aluminium" od wielu lat i do dziś są przytaczane przez przemysł aluminiowy, kosmetyczny, spożywczy i farmaceutyczny, ale także przez wielu lekarzy i przedstawicieli instytucji państwowych, gdy tylko ktoś zaczyna się domagać zastosowania środków ostrożności lub choćby wszczyna na ten temat dyskusję.
Jak zobaczymy, dokładna analiza naukowa obnaża wszystkie trzy dogmaty „epoki aluminium" jako fałszywe. Również minimalne dawki mogą spowodować znaczne szkody, jeśli ktoś jest szczególnie wrażliwy na działanie aluminium albo gdy aluminium uszkodzi wrażliwe obszary.
Ogólnie biorąc, zagrożenie wynika przy tym nie z surowców, w których metaliczne aluminium w stopach tworzy stałe połączenie z innymi pierwiastkami, lecz z biochemicznie aktywnych związków aluminium, takich jak te zawarte w kosmetykach, żywności i lekach.
Ogromne znaczenie ma także forma przyjmowania aluminium. Ludzki organizm jest stosunkowo nieźle przygotowany do rozpoznawania szkodliwych substancji w żywności, izolowania ich i wy¬dalania. Odbywa się to przy udziale odpowiedzialnych za to narządów — wątroby i nerek, a następnie substancje te zostają wydalone wraz z moczem i kałem. W sytuacjach ostrzejszego zatrucia pojawia¬ją się wymioty bądź biegunka.
Ludzki organizm jest jednak znacznie gorzej przystosowany do pozbywania się toksyn wchłanianych z produktów kosmetycznych przez skórę. W toku ewolucji nie wypracował żadnych strategii przeciwdziałania skutkom iniekcji soli aluminium do tkanki mięśniowej - na przykład w postaci szczepionek.
Żyjemy w epoce aluminium. I wydaje się, że do tej pory karygodnie lekceważyliśmy ten lekki metal. Mimo błyszczącej powierzchni pierwiastek ten ma swoją ciemną stronę, której naukowcy do tej pory nie poświęcali zbyt wiele uwagi. Badania prowadzone na potrzeby tej książki stanowiły jednak podróż odkrywczą do krainy tych tyleż fascynujących co niebezpiecznych własności aluminium, zarówno w sferze środowiska naturalnego, energii, jak i zdrowia.
Według głównej tezy tej książki to właśnie aluminium może być owym poszukiwanym od dawna czynnikiem środowiskowym, który stanowi przyczynę gwałtownego wzrostu zachorowań na tak zwane choroby cywilizacyjne, poczynając od wczesnodziecięcych zaburzeń rozwoju aż do całkowitego załamania układu odpornościowego, od astmy i alergii jako choroby narodowej aż do koszmaru utraty tożsamości przez ukochane osoby w przebiegu szerzącej się epidemii choroby Alzheimera.
Temat tej książki jest nader zapalny - zważywszy na nienotowaną do tej pory w historii medycyny liczbę ludzi cierpiących na choroby przewlekłe.
 
 
 
Szczepienia na piedestale
 
Najpierw było jedynie ogólne zdziwienie. Zdziwił mnie fakt, że w dwóch na trzech szczepionkach znajduje się aluminium. Żaden z ekspertów nie potrafił mi tego wyjaśnić. Dlaczego aluminium? Po co w szczepionkach jest aluminium, o którym od dawna wiemy, że może powodować zatrucia, że działa toksycznie, szczególnie na rozwijający się układ nerwowy, że z drugiej strony nie ma nic wspólnego z obroną organizmu przed wirusami i bakteriami. Dlaczego więc szczepionki zawierają aluminium?
Jestem człowiekiem dość upartym, zacząłem więc drążyć ten temat. Od samego początku coś tu było nie tak. „Eksperci" zbyt czę¬sto wygłaszali niemal identycznie brzmiące formułki, jakoby aluminium służyło do zatrzymywania antygenów i zaprezentowania ich układowi odpornościowemu. Czyżby antygeny bez pomocy aluminium miały uciekać przed układem odpornościowym?
I jakież dziwne zwyczaje panowały w naukowym podejściu do szczepionek!
Niemal każde badanie poświęcone temu tematowi zaczynało się od dziwacznych formułek: że szczepionki są wielkim osiągnięciem ludzkości; że uratowały miliony ludzi i jeszcze miliony uratują; że nie ma żadnej procedury medycznej, która w oczach opinii publicznej miałaby lepszy wizerunek; i że byłoby zaniedbaniem i zagrożeniem zaprzepaścić ten wielki szacunek do szczepień.
Stanowczo zbyt często badania, o których czytałem, zaczynały się od tego rodzaju wyznania wiary. Dobrze, że wymyślono szczepionki, nie wątpiłem w ich historyczne zasługi, ale czy trzeba to wciąż powtarzać, jak w jakimś ezoterycznym rytuale?
Dlaczego nie można po prostu wyliczyć suchych faktów, jak to ma miejsce w innych obszarach nauki? Dlaczego rzeczowi, racjonalni, obdarzeni zdolnością logicznego myślenia i świetnie wykształceni naukowcy muszą rozpoczynać artykuły i raporty badawcze za każdym razem od takich haseł?
I skąd wzięła się ta krępująco-wymijająca, natrętnie obronna postawa, jeśli chodzi o ewentualne negatywne skutki szczepień?
Dlaczego interwencja medyczna, przynosząca bez wątpienia efek¬ty, nie mogłaby mieć działań ubocznych, które należałoby zbadać i obiektywnie ocenić? Dlaczego środek, którego naczelnym celem jest manipulacja w układzie odpornościowym, nie miałby od czasu do czasu chybiać celu? Dlaczego nie wolno o tym otwarcie mówić?
Dlaczego profesorowie i eksperci od szczepionek bez zażenowania sięgają po najbardziej puste slogany, twierdząc, że układ odpornościowy zawsze odnosi wyłącznie korzyści czy wręcz że nieszczepiony człowiek musi żyć z niedorozwiniętym układem odpornościowym? Eksperci od szczepionek wyjaśniali mi, że powinienem sobie wyobrazić odporność dziecka jako coś w rodzaju komputera. Układ odpornościowy to hardware, szczepionki zaś to programy. I bez problemu można dać dziecku 10 ooo szczepionek i więcej. Układ immunologiczny ma niemal nieograniczoną zdolność uczenia się. I do tego potrzebuje też aluminium. Jest to ponoć najważniejsza substancja pomocnicza, używa się jej w szczepionkach od wielu dziesięcioleci i miliardy zaszczepionych dowiodły, że jest całkowicie bezpieczna. I w którymś momencie, jak powiedział mi przewodniczący austriackiej komisji od spraw szczepień profesor Ingomar Mutz, wszystkie choroby, przeciw którym można się zaszczepić, znikną i na świecie nastąpi epoka wolna od chorób.
Podobne argumenty usłyszałem od Heinza-Josefa Schmitta, wieloletniego przewodniczącego berlińskiego STIKO (Stała Komisja do spraw Szczepień przy Instytucie im. Roberta Kocha) i od wielu innych ekspertów od szczepień. Ponoć szczepionki są idealne, a aluminium jest idealną substancją pomocniczą.
Jednak analizując samodzielnie te badania odkrywamy ciemną stronę tego naukowego księżyca. Rzeczywiście, niemal w każdej pracy naukowej poświęconej aluminium można przeczytać, że przez dziesiątki lat faktycznie nikt nie wiedział, jak działa ten pierwiastek. Wiadomo było tylko tyle, że dwie trzecie stosowanych dziś szczepionek działałoby gorzej lub nie działałoby wcale, gdyby nie dodawano do nich aluminium.
Jak to możliwe? Czyżby aluminium było właściwą substancją czynną w szczepionkach?
Nie, wszędzie było napisane, że jest po prostu składnikiem, tylko substancją wzmacniającą działanie, tak zwanym adiuwantem. Cał¬kowicie nieszkodliwą substancją pomocniczą.
Substancje pomocnicze, o których dokładnie nie wiadomo, jak działają, zawsze wydawały mi się podejrzane. Jako publicysta wspierałem na przykład wycofanie ze szczepionek rtęci jako środka po¬mocniczego. Uważałem bowiem za kompletny brak odpowiedzialności wstrzykiwanie ewidentnej trucizny zdrowemu człowiekowi, którego zamiarem jest ochrona zdrowia za pomocą szczepień. Kilkadziesiąt lat temu zaczęto dodawać rtęć do szczepionek, ponieważ można było w ten sposób konserwować substancje czynne. Toksyczne działanie rtęci pozwalało uchronić szczepionki przed inwazją grzybów i zanieczyszczeniami bakteryjnymi. Rtęć była tak trująca, że zarazki nie miały najmniejszych szans. Ale czy to właśnie miał¬bym wstrzykiwać swoim dzieciom?
Ponoć szczepionki są tak bardzo korzystne dla zdrowia, skuteczne i pożyteczne, pisano, że tę odrobinę rtęci można zaakceptować. W końcu to tylko niewielka dawka. Przecież działanie toksyczne zależy od dawki. A tu, w tak niskich dawkach, w ogóle nie może być ponoć mowy o truciźnie.
Pediatrzy w Stanach Zjednoczonych na zlecenie instytucji państwowych odpowiedzialnych za ochronę zdrowia przystąpili wreszcie do badania, ile rtęci dostarcza się dzieciom. Kalendarze szczepień pęczniały przecież z każdym dziesięcioleciem. Podczas gdy przez długie lata w planie szczepień dominowały klasyczne schorzenia: choroba Heinego-Medina, błonica, tężec, krztusiec i gruźlica, do planu włączano ciągle nowe, zawierające rtęć szczepionki. I w końcu komisja złożona z lekarzy pediatrów obliczyła, że wartości graniczne dawno zostały przekroczone; że niektóre dzieci, szczególnie te z ni¬ską wagą urodzeniową, otrzymały podwójną lub potrójną dopuszczalną dawkę.
Zawsze uważałem, że przytaczane argumenty charakteryzują się niesłychaną dowolnością. Rozmaite rodzaje rtęci, które biochemicznie zachowują się zupełnie inaczej, zostały wrzucone do jednego worka. Jeśli chodzi o wartości graniczne, nie dokonano żadnego rozróżnienia, czy trucizna została podana doustnie, a następnie rozprowadzona przez układ pokarmowy - drogą, która w okresie miliardów lat ewolucji nastawiła się na unikanie zatruć i za po¬mocą wymiotów lub biegunki organizm szybko reagował, jeśli do krwioobiegu trafiły nieodpowiednie substancje. Ale jak to wygląda w przypadku zastrzyków podskórnych lub domięśniowych, czyli szczepionek?
Nawet krytycznie nastawieni do szczepień naukowcy, bardzo mocno upierający się przy eliminacji rtęci z substancji używanych w szczepionkach, też nie czynili żadnego rozróżnienia. Jako uzasad¬nienie przytaczano badania, w których rtęcią karmiono szczury. Te¬raz tę samą ilość rtęci podawano w zastrzykach ludzkim niemowlę¬tom, uznając to za poważny dowód na brak zagrożenia, i przestano się nad tym zastanawiać. To, co nie zabiło szczura, nie mogło prze¬cież - jako składnik szczepionki dla niemowląt — zaszkodzić dziecku. Takie argumenty przytaczali wówczas zupełnie na serio także ludzie, którzy uważali się za mądrych i krytycznie nastawionych.
Na przełomie tysiącleci udało się wreszcie przekonać większość ekspertów i instytucji państwowych do tego, by nie dodawać już do szczepionek rtęci.
I co się wydarzyło?
Stwierdzono, że już od dawna rtęć była całkowicie zbędna. Moż¬na było z niej zrezygnować, ponieważ w nowoczesnym otoczeniu, w którym używamy lodówek, jednorazowych strzykawek i ogra¬niczamy drogę transportu, wykluczamy możliwość zaatakowania szczepionki przez pleśnie i bakterie. Już od wielu dziesięcioleci do¬dawanie rtęci do szczepionek było zatem zupełnie niepotrzebne i że występowały jedynie jej toksyczne działania uboczne - bez jakich¬kolwiek korzyści.
W przypadku aluminium jest jednak inaczej. Tutaj - z wymie¬nionych wcześniej powodów - nie jest możliwa rezygnacja z nie¬go. W przypadku większości szczepionek potrzebna byłaby inna substancja wzmacniająca ich działanie albo trzeba by było w jednej szczepionce umieścić więcej antygenów albo lepsze antygeny. Bez aluminium producenci byliby zmuszeni zainwestować mnóstwo oleju w głowie, a także mnóstwo pieniędzy. Musieliby opracować inne adiuwanty, które nie wykazywałyby szkodliwego oddziaływa¬nia na dziecięcy układ nerwowy.
Byłaby to jednak żmudna droga, a szkody na wizerunku „idei szczepień" — znaczne. Trzeba byłoby się bowiem przyznać, że do¬tychczasowe szczepionki nie były doskonałe. Przemysł farmaceu¬tyczny wraz ze swoimi zaprzyjaźnionymi „ambasadorami" w poli¬tyce ochrony zdrowia, medycynie i nauce próbuje więc sabotować wszystkie te pomysły, by utrzymać status quo.
We Francji toczy się właśnie interesująca debata na ten temat, od kiedy wiosną 2012 roku komisja do spraw szczepień powołana przez parlament negatywnie oceniła bezpieczeństwo soli aluminium jako środków pomocniczych. Niezależni eksperci wezwali instytucje Unii Europejskiej do wyznaczenia firmom farmaceutycznym termi¬nu, w którym będą musiały wprowadzić do obrotu szczepionki nie- zawierające aluminium, aby ludzie mieli możliwość wyboru, czym szczepią swoje dzieci i samych siebie. Aby wzmocnić te działania, zalecono nawet ustalenie moratorium na rezygnację ze szczepionek zawierających aluminium do czasu, aż na rynku pojawi się alterna¬tywa64.
Zobaczymy, jaki będzie dalszy los tych starań. W gruncie rze¬czy szanse powinny były wzrosnąć od końca rządów Nicolasa Sarkozy'ego, gdyż kilku spośród najzagorzalszych zwolenników de¬baty na temat bezpieczeństwa w zakresie szczepień było zdeklaro¬wanymi członkami ówczesnej opozycji. Obecnie zajmują oni wpły¬wowe stanowiska w rządzie Hollande'a, zwłaszcza w Ministerstwie Zdrowia.
Przyjaciele z Francji opowiadają mi jednak, że obecnie aktywnych jest bardzo wielu lobbystów, których zadaniem jest przekabacenie nowo wybranych decydentów. Ten sam przekaz napływa z ośrodków Unii Europejskiej, gdzie rolę lobbystów pełni nawet kilku reprezentantów narodu. Poza tym optymizmu nie budzi struktura podporządkowująca EMA (European Medicines Agency), naszą rzekomo niezależną europejską instytucję do spraw leków, wpływom komisarza przemysłowego. Budżet EMA składa się poza tym w dużej części ze środków przemysłu farmaceutycznego, a jak mówi stare porzekadło: kto daje pieniądze — ten decyduje.
Początek jednak został już zrobiony. Francuska ofensywa stanowiła krok naprzód i rozmaitym lobbystom nie będzie już tak łatwo skwitować zastrzeżenia wobec bezpieczeństwa stosowania szczepionek zawierających aluminium jako „ezoteryka" czy bezprzedmiotowe sianie paniki przez fanatycznych przeciwników szczepionek.
 
Badania z piekła rodem
 
Informacje na temat zachodnioafrykańskiego kraju nazywającego się Republika Gwinei Bissau nie brzmiały zbyt zachęcająco:
1,6 min mieszkańców żyje na powierzchni odpowiadającej mniej więcej połowie powierzchni Austrii. 40 procent ludności ma mniej niż 14 lat.
Jedna czwarta dróg, łącznie 965 kilometrów, jest wyasfaltowa¬nych, kolei nie ma. Kraj jest płaski, najwyższe wzniesienie to pagó¬rek o wysokości 262 metrów nad poziomem morza. W porze suszy panują tam skrajne upały, widoczność ograniczają burze piaskowe i pyłowe. W porze deszczowej od czerwca do grudnia kraj pogrąża się w bagnie. Grasują malaria, biegunka i tyfus. W jednej chacie mieszkają przeciętnie po trzy rodziny liczące łącznie 15 osób. Sypia się w hamakach, a kto nie ma hamaka, ten śpi na ziemi. Higiena - w zachodnim rozumieniu - nie istnieje. 40 procent ludności nie ma dostępu do czystej wody pitnej. Na wsi ponad 90 procent ludzi nie ma sanitariatów, kanalizacja jest zjawiskiem szerzej nieznanym. Świnie i inne zwierzęta domowe żyją tuż przy chatach, a często także wewnątrz nich.
Blisko połowa ludności wyznaje religię islamską, reszta to wy¬znawcy religii naturalnych, io-procentowa mniejszość to chrześ¬cijanie. Ludność należy do około 25 różnych plemion, z których każde mówi własnym językiem. Największym plemieniem jest lud
Balantów. Choć oficjalnym językiem jest portugalski, niewielu ludzi dobrze nim włada. Wiele dzieci nie może z tego powodu uczęszczać do szkoły. Analfabeci stanowią niemal 42 procent mężczyzn i 73 procent kobiet. Jedynie 2 procent ludności ma dostęp do internetu.
Kobieta w Republice Gwinei Bissau rodzi przeciętnie 4,5 dziecka. Pod względem śmiertelności niemowląt kraj ten zajmuje siódme miejsce na świecie. Spośród tysiąca dzieci 96 nie dożywa pierwszych urodzin, nie wliczając do tej liczby tych noworodków, które zmarły zaraz po urodzeniu. Średnia wieku w Republice Gwinei Bissau, wy¬nosząca 48 lat, plasuje ten kraj na 217 miejscu światowej listy. Tylko pięć krajów odnotowuje gorsze wyniki65.
Krajowe zakłady przemysłowe nie istnieją. Eksportuje się jedynie produkty gospodarki rolnej i leśnej. Oficjalnie 85 procent przycho¬dów z eksportu pochodzi ze sprzedaży orzeszków nerkowca, nieofi¬cjalnie według danych tajnych służb amerykańskich CIA eksport narkotyków do Europy dawno już przekroczył przychody z rolni¬ctwa.
Uzależnienie od importowanej ropy wynosi 100 procent. Repub¬lika Gwinei Bissau należy do najbiedniejszych krajów na świecie. Jeden obywatel zarabia miesięcznie przeciętnie 40 dolarów amery¬kańskich. Co drugi żyje poniżej granicy ubóstwa. Wielkość imigra¬cji wynosi zero, o ile nie przybywają tu akurat uchodźcy z sąsiednich krajów ratujący swoje życie. Dobrowolnie nie przyjeżdża tu nikt.
Wyjątek stanowi Duńczyk Peter Aaby, który w 1978 roku w wieku 33 lat przyjechał do tego kraju i już tutaj pozostał. Stworzył wtedy w stolicy kraju Bissau Bandim Health Project. Razem ze swoją żoną, patolożką, prowadzi - jak to nazywa - farmę doktorantów. Nie słabnie strumień młodych naukowców, którzy badają tu najrozma¬itsze tematy i piszą doktoraty. W niewielkim budynku, nieco poza stolicą Bissau, przebywa przeciętnie około dziesięciu zagranicznych naukowców, do tego należy dodać około 150 krajowych pracowni¬ków: są to lekarze, pielęgniarki, technicy i asystenci naukowi.
Projekt Bandim Health jest finansowany przede wszystkim ze zleceń doktoranckich i pozostałych zadań badawczych, ponieważ nie ma tu regularnego podstawowego finansowania stanowisk pań¬stwowych czy prywatnych. W ciągu ponad 30 lat istnienia projektu zdołano jednak stworzyć fantastycznie zgrany zespół z zagraniczną placówką w Danii, gdzie dokonuje się większości statystycznych ocen przeprowadzonych badań.
Na całym świecie jest bodaj tylko kilku naukowców, którzy mają tak szczegółową wiedzę o stosunkach w kraju obarczonym tak wy¬sokim ryzykiem jak Gwinea Bissau. Dziś Bandim Health Project zajmuje się obszarem, na którym mieszka mniej niż 30 000 osób. Od dłuższego czasu prowadzone jest poradnictwo dla kobiet w cią¬ży. „Niemal każde dziecko zostało włączone do jakichś badań" - opowiada Aaby. W międzynarodowej bazie danych medycznych PubMed są informacje o nieco ponad 400 publikacjach Aabyego. Większość z nich ukazała się w renomowanej prasie medycznej. Profesor Aaby wraz ze swym zespołem badał tak różne tematy, jak czynniki ochrony przed cholerą czy HIV, wpływ religijnych i mi¬stycznych postaw matek na zdrowie ich dzieci oraz przyczyny śmier-telności niemowląt na skutek rozmaitego wpływu środowiska.
W 1978 roku wraz ze swoimi współpracownikami zbudował pierwsze domy dla Bandim Health Project. Od tamtej pory zgro¬madzono akta ponad miliona osób, które w ciągu dziesięcioleci sta¬ły się częścią naukowego archiwum. „W Europie taka baza danych zapewne byłaby przechowywana w ognioodpornych sejfach - mówi Aaby. - Ale tutaj, jeszcze bardziej niż przed ogniem, musimy pilno¬wać naszych akt przed szczurami, żeby ich nie zżarły".
W projekcie uczestniczy około 150 pracowników z Gwinei. Aaby'emu chodzi o to, by tak wykształcić tych ludzi, aby kiedyś, „gdy będę już za stary", mogli go prowadzić własnymi siłami i dzięki wiedzy miejscowej ludności. Wielu współpracowników jest tu już od kilku lat i pracuje w terenie. Romeo codziennie jeździ motocy¬klem i odwiedza swoich parafian.
Bissau nie sprawia wrażenia stolicy, jest raczej bardzo wiejskie. Wszędzie biegają świnie i kury. Ulice nie mają nazw, ale na każdym domu w widocznym miejscu obok drzwi wejściowych wisi numer projektu Bandim Health Project. Romeo zna wszystkich dorosłych po imieniu, podobnie jak ich dzieci. Wszędzie natychmiast zapra¬szają go, żeby usiadł. Pyta o samopoczucie rodziny, dowiaduje się, czy dzieci są jeszcze karmione piersią, czy w ciągu ostatnich tygodni przybyły jakieś nowe szczepienia, czy ktoś był w szpitalu albo umarł. Wszystko zostaje skrupulatnie wpisane do akt.
Gdy Aaby przybył do Gwinei Bissau, śmiertelność w tym kraju była niezwykle wysoka. Przypuszczano, że jej przyczyną jest niedo¬żywienie. „To był pierwszy z wielu przesądów na temat Afryki, któ¬ry dość szybko okazał się fałszywy" - opowiada Aaby. Wręcz prze¬ciwnie, kraj jest ponoć niesamowicie żyzny, wszędzie rośnie mango, uprawia się wiele ryżu i niemal wszystko, co wetknie się w ziemię, rośnie w rekordowym czasie. W pobliskim porcie co rano przybi¬jają do brzegu załadowane łodzie i kobiety zbierają się, by wziąć ryby i sprzedać je potem na bazarze. W swojej pierwszej publikacji z Bissau Aaby opowiada o faktycznej przyczynie zgonów: przepeł¬nieniu domów mieszkalnych. „Gdy w porze deszczowej przychodzą infekcje, tworzą się prawdziwe ogniska chorób, w których infekcje zaczynają żyć własnym życiem.
W każdym razie okresów kryzysu było w Gwinei Bissau aż nad¬to. Po wojnie niepodległościowej (od 1963 do 1974 roku) „korupcja stała się zwykłą formą rządzenia - napisał mi Peter. - Wiele z funk¬cjonujących struktur ochrony zdrowia rozpływało się w chaosie nar¬komanii, AIDS i gruźlicy". Od 1998 do 1999 roku w kraju szalała wojna domowa. Aż do niedawnej przeszłości zabójstwa na zlecenie i interwencje wojska były na porządku dziennym.
I w ciągu wszystkich tych lat Bandim Health Project pod kierow-nictwem Aaby'ego próbowało dokumentować te rozmaite procesy, zrozumieć je i tam, gdzie było to możliwe, pokierować nimi dla dobra ludzi. Za jedno z najważniejszych narzędzi w walce o zdrowie uważano szczepionki.
Jak wspomina Aaby, było to piękne uczucie, móc zobaczyć dzia¬łanie pierwszych masowych kampanii na rzecz szczepień przeciw ospie, jakie przeprowadzono wówczas w tych dalekich obszarach zachodniej Afryki. Na trzy miesiące wyjeżdżali do odległych pro¬wincji, kwaterowali tam, oferowali pomoc medyczną, rejestrowali dzieci, ważyli je i szczepili.
Im gorsze były warunki życia, tym bardziej dobitny okazywał się efekt szczepień przeciw ospie. Gdy w sąsiednim, cieszącym się względnym dobrobytem Senegalu w prowincji Niakhar z przewagą terenów wiejskich nastąpiła fala zachorowań na ospę, postanowił to sprawdzić66. W większości przypadków choroba miała łagodny przebieg. W grupie badanej przez zespół Aaby'ego nie wystąpiły żadne przypadki zgonów w fazie ostrej. Łącznie badaniami objęto ponad 200 dzieci w wieku poniżej siedmiu lat. Z tego tylko jedna piąta faktycznie zachorowała na ospę. 45 procent dzieci było już za¬szczepionych, a więc nabyło odporność na ospę. Na ponowny kon¬takt z wirusami dzieci te zareagowały jedynie wyraźnym wzrostem przeciwciał ospy. Jedna trzecia dzieci nie była ani zaszczepiona, ani nigdy nie chorowała na ospę, jednak — z niewiadomego powodu - nie padła ofiarą infekcji. Dzieci te ani nie zachorowały, ani nie miały przeciwciał we krwi.
Cztery lata po fali zachorowań na ospę Aaby ponownie przybył ze swymi współpracownikami do Niakhar i wspólnie z lekarzami do¬konał podsumowania sytuacji. Okazało się, że dzieci, które wówczas przebyły ospę, na dłuższą metę najwięcej na tym skorzystały, tylko nieco mniej skorzystały zaś dzieci, które zostały zaszczepione prze¬ciw ospie. Najgorsza sytuacja była wśród dzieci, które ani nie były zaszczepione, ani nie chorowały. W ciągu tego okresu ryzyko zgonu było u nich znacznie podwyższone.
Jak wyjaśnił mi Aaby, nie można było jednak interpretować tego jako wskazania do zaprzestania szczepień, gdyż w krajach o gorszych warunkach bytowych niż w tym względnie uprzywilejowanym re¬gionie ostra faza ospy pociąga za sobą tyle ofiar śmiertelnych, że nie da się zrównoważyć pozytywnych efektów dla tych dzieci, które przeżyły chorobę. Dobrym pomysłem nie jest również rezygnacja ze szczepień w krajach większego dobrobytu. Po pierwsze, ospa nie zawsze ma tam łagodny przebieg, a po drugie epidemie ospy nie za¬trzymują się przed granicą z biedniejszymi krajami, lecz sprowadzają na nie tragedię.
Badania te potwierdziły natomiast tezę, zgodnie z którą zarówno przechorowanie ospy prawdziwej, jak i konfrontacja z osłabionymi żywymi wirusami w szczepionce przeciw ospie stanowi trening dla układu odpornościowego dzieci, z którego wychodzą one wzmoc¬nione. Badania skoncentrowały się teraz na tym, by określić idealny moment szczepienia i najlepszą szczepionkę.
Wtedy jednak nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. W trakcie ba¬dań nad względnie nową szczepionką przeciw ospie okazało się, że ta tak błogosławiona szczepionka ma najwyraźniej także swoją ciemną stronę. Dotyczyło to wysoko stężonej szczepionki Edmon- ston-Zagreb. Została ona wprowadzona w Afryce na początku lat osiemdziesiątych i okazała się niezwykle skuteczna. W roku 1989 roku WHO zaleciła, by szczepionkę tę stosować ogólnie do szcze¬pienia niemowląt.
Jednak w tym samym roku zespół Aaby'ego opracowywał wy¬niki badań porównawczych, w których w pierwszym rzędzie cho¬dziło o wyznaczenie idealnego momentu na szczepienie67. Poło¬wa z łącznie 384 dzieci objętych badaniem została zaszczepiona w wieku czterech miesięcy szczepionką Edmonston-Zagreb, druga połowa w wieku dziewięciu miesięcy stosowaną dotąd standardo¬wo szczepionką „Czarną". Podsumowania dokonano, gdy dzieci skończyły trzy lata, i wypadło ono dla szczepionki Edmonston- -Zagreb miażdżąco: zwłaszcza w przypadku dziewczynek ten ro¬dzaj profilaktyki przeciw ospie zdawał się stanowić zagrożenie dla życia. W porównaniu z grupą „Czarną" u niemowląt zaszczepio¬nych nową szczepionką niebezpieczeństwo, że nie dożyją trzecich urodzin, było o 53 procent większe. Po odniesieniu tych liczb do kryterium wieku okazało się, że niemal całe ryzyko dotyczy¬ło dziewczynek. Ryzyko zgonu było w ich przypadku większe aż o 95 procent. „Rzeczywiście rozległ się u nas wtedy dzwonek alarmowy" - wspomina Aaby. Jego publikacje na ten temat wzbu-dziły na całym świecie ogromne zainteresowanie. „Nikt nie po¬trafił wyjaśnić tego, co się tutaj wydarzyło - opowiada Aaby — ponieważ szczepionka była bez wątpienia tak samo skuteczna jak te dotychczas używane, o ile nawet nie bardziej. Kiedy badania w Senegalu i na Haiti potwierdziły te wyniki, w 1992 roku WHO wycofała tę szczepionkę z rynku.
Ale jaki był dokładnie efekt tej szczepionki? I dlaczego problem dotyczył właśnie dziewczynek?
To, że szczepionki działają inaczej zależnie od płci, potwierdzo¬no w wielu późniejszych badaniach, na przykład w trakcie badań68 przeprowadzonych na 300 członkach armii izraelskiej zaszczepionych przeciw ospie. U kobiet-żołnierzy występowała znacznie mocniejsza odpowiedź immunologiczna niż u mężczyzn. W dwóch powtórnych seriach badań - po dwóch i po czterech tygodniach - u kobiet wy¬stępowało przeciętnie o 50 procent zwiększone stężenie przeciwciał ospy. Do tej pory nie wiadomo, jakie mechanizmy biologiczne są odpowiedzialne za te zróżnicowane reakcje. Prawdopodobnie chodzi o wzmocnioną przez hormony reakcję immunologiczną w celu wy¬tworzenia tak dużej ilości przeciwciał, by pozostał ich potem wystar¬czający zapas dla własnych dzieci. Te „pożyczone" od matki przeciw¬ciała stanowią ochronę noworodków w pierwszych miesiącach życia.
Dla Petera Aaby'ego i jego współpracowników z Bandim Health Project rezultaty badań porównawczych z obiema szcze¬pionkami przeciw ospie były decydujące dla określenia dalszego kierunku badań naukowych. Teraz bowiem stało się bez wątpli¬wości jasne, że efekty szczepienia przeciw ospie nie mogą być określane tylko na podstawie liczby przypadków ospy, którym dało się zapobiec, lecz że szczepienie ma zawsze dodatkowe dzia-łanie na organizm. Te niespecyficzne skutki stały się głównym punktem naukowej debaty i wywołały wśród pracowników Ban¬dim Health Project długotrwałe dyskusje i intensywne spory. Najwyraźniej odkryto właśnie zupełnie nowy aspekt szczepień, który do tej pory był mocno zaniedbywany. I tak niewielki in¬stytut badawczy w Afryce stał się ośrodkiem, który ambitnie podszedł do problemu naukowego rozwiązania tego zagadkowe¬go aspektu bezpieczeństwa szczepionek.
 
Lekcja z wojny domowej
 
Zagadka szczepionki Edmonston-Zagreb przez całe lata dziewięć¬dziesiąte nie dawała Peterowi Aabyemu spokoju. Dochodzenie prowadził także po wycofaniu szczepionki z rynku, tym bardziej że wystąpiło kilka istotnych sprzeczności: im później była aplikowa¬na szczepionka, tym negatywne skutki dla dziewczynek zdawały się mniejsze, aż do całkowitego zaniku.
Jak można wyjaśnić coś takiego? Dlaczego szczepionka apliko¬wana w wieku czterech—pięciu miesięcy jest śmiertelna, natomiast w wieku dziewięciu miesięcy nie? Musiał występować jakiś czynnik, który do tej pory nie został wzięty pod uwagę.
Aby zbliżyć się do rozwiązania zagadki, przeprowadzono serię no¬wych badań i pilnie zbierano dane.
Wtedy, w roku 1998, w Gwinei Bissau rozpętała się wojna domo¬wa, która stanowiła dla tego kraju dodatkowe obciążenie aż do roku 2000. Peter Aaby za szczególne wyzwanie uznał naukowe zbadanie okoliczności towarzyszących wojnie w odniesieniu do kwestii zdro¬wotnych. Przez większość kryzysu pracownicy Bandim Health Pro¬ject pozostali w kraju, pracując w szpitalach i lazaretach, próbując pomagać, gdzie to tylko możliwe. Prócz tego gdy tylko nadarzała się okazja, kontynuowali prace badawcze. Wielu mieszkańców stoli¬cy Bissau uciekło, zawalił się system publicznej służby zdrowia: nie było leków, nie można też było prowadzić zgodnie z planem kam¬panii szczepiennych Światowej Organizacji Zdrowia.
Najbardziej zdumiewające było jednak to, że śmiertelność wśród niemowląt i małych dzieci nie wzrosła, wręcz przeciwnie: wyraźnie spadła! „Na początku nie znajdowaliśmy jasnego wytłumaczenia tej sytuacji" — wspomina Aaby. Niektórzy stawiali na efekt impregno¬wanych moskitier rozdawanych przez pracowników, inni na pozy¬tywny skutek szerzej zakrojonej akcji szczepień przeciw ospie z 1999 roku. Być może pewną rolę odegrał też fakt, że ze względu na kryzys zaprzestano innych szczepień?
Zbierano jedną wskazówkę za drugą, aż w końcu złożyły się one na konkretne podejrzenie: czy rozwiązanie problemu, którym Aaby zajmował się od tak wielu lat, mogło tkwić w innej szczepionce: szczepionce łączonej błonica-tężec-krztusiec? Być może, zastana¬wiał się Aaby, ta szczepionka również miała działanie ogólne, tak jak szczepionka przeciw ospie, tyle że tym razem wpływała na układ odpornościowy zupełnie odwrotnie i szkodziła zdrowiu? Jak inaczej byłoby możliwe, że w środku wojny, dokładnie w grupie wiekowej dzieci, którym ze względu na niedobory w zaopatrzeniu nie można było podać owej zawierającej aluminium szczepionki, spadła śmier¬telność?
Aaby i jego współpracownicy w ciągu ostatnich lat zebrali więcej danych niż kiedykolwiek przedtem. Niektórymi badaniami obję¬to kilka tysięcy uczestników. Powoli zaczęły też napływać rezultaty opracowań z Kopenhagi, gdzie dokonywano złożonych obliczeń statystycznych. Już pierwsza większa praca wywołała ogromne poru¬szenie. Ukazała się w grudniu 2000 roku w renomowanym „British Medical Journal"69. Była poświęcona badaniom zespołu Aaby'ego nad wpływem rutynowych szczepień na ogólną śmiertelność wśród dzieci.
Tak sformułowane zagadnienie nie brzmi szczególnie oryginalnie. A jednak w całej literaturze medycznej nie ma na ten temat prawie żadnych badań. To, czy szczepionka się do czegoś nadaje, określa się wyłącznie na podstawie stopnia uzyskiwanej ochrony przed okre¬śloną chorobą, to znaczy czy u zaszczepionych osób występuje od¬powiedni poziom przeciwciał we krwi i czy zapadają na tę chorobę w mniejszym stopniu niż osoby zaszczepione. Ale czy osoby szcze¬pione mają przed sobą generalnie dłuższe życie niż nieszczepione, czy może wręcz przeciwnie - umierają wcześniej? Ta kwestia była niezbadana, a wyniki osiągnięte przez Aaby'ego zdawały się po pro¬stu niesłychane i niewiarygodne.
Badania wywołały prawdziwą burzę.
Jeszcze tuż przed Bożym Narodzeniem Aaby wraz ze swoim współ-autorem Henrikiem Jensenem zostali wezwani do siedziby głównej WHO w Genewie. Peter Folb, szef WHO Collaborating Center for Drug Policy, odpowiedzialnego za realizację szczepień na arenie międzynarodowej, uprzednio potępił publicznie pracę w miażdżącej recenzji: napisał, że jest słaba, naszpikowana licznymi błędami i że z pewnością nie spowoduje zmian w obowiązującej polityce WHO w kwestii szczepień.
Cóż tak rozwścieczyło Folba?
Aaby, Jensen i lekarka Ines Kristensen w latach 1990—1996 objęli badaniami ponad 15 tysięcy kobiet i ich nowo narodzonych dzieci. W regularnych odstępach czasu sprawdzali, czy dzieci jeszcze żyją. Naukowcy powiązali to z zaaplikowanymi szczepionkami.
Otrzymano przy tym dwa skrajnie różne wyniki: były szczepionki ze skutkami pozytywnymi i szczepionki ze skutkami negatywny¬mi. Zgodnie z oczekiwaniami pozytywne efekty miała szczepionka przeciw ospie. Kolejną szczepionką o pozytywnym działaniu okaza¬ła się szczepionka przeciw gruźlicy — BCG. Także korzystnego od¬działywania tej szczepionki nie da się wyjaśnić unikaniem gruźlicy. Choroba ta nie ma bowiem niemal żadnego wpływu na śmiertelność dzieci w Gwinei. W dodatku szczepionka ma podejrzanie niski sto¬pień skuteczności. „Szczepionka BCG może chronić przed trądem - tak formułuje to wiedeński specjalista od chorób zakaźnych Wolf¬gang Graninger — ale na pewno nie przed gruźlicą". A jednak z owej „nieskutecznej" szczepionki przeciwgruźliczej musiał wynikać jakiś korzystny skutek.
Podczas gdy szczepionki przeciw gruźlicy i ospie spowodowały zmniejszenie liczby zgonów wśród dzieci niemal o połowę, szcze¬pionka błonica-tężec-krztusiec wykazuje wręcz przeciwne działanie: u dzieci, które otrzymały tę typową szczepionkę skojarzoną (DTP), niebezpieczeństwo zgonu przed kolejną wizytą kontrolną było nie¬mal dwukrotnie wyższe.
Ze strony ekspertów WHO napłynął protest, że może chodzić o dwie różne grupy dzieci. Być może dzieci, które otrzymały szcze¬pionkę DTP, były w gorszym stanie niż dzieci z innych grup.
Ocena danych statystycznych ujawniła nieprawdziwość tego za¬rzutu. Wręcz przeciwnie: dzieci zaszczepione DTP pochodziły z wyższych warstw społecznych i były lepiej odżywione niż dzieci nieszczepione. Po uwzględnieniu tej różnicy w ocenie danych staty¬stycznych okazało się, że u dzieci zaszczepionych DTP ryzyko zgonu było nawet dwuipółkrotnie większe.
Na czym polega różnica między tymi różnymi szczepionkami?
Te szczepionki, które wywierają pozytywny efekt, to szczepionki żywe. Jedna zawiera osłabione, lecz żyjące wirusy ospy, druga szcze¬pionka o korzystnym działaniu również zawiera osłabione żywe bakterie. Została ona opracowana na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku przez francuskich naukowców Alberta Calmette'a i Camille'a Guerina z zarazków gruźlicy bydła. Skrót BCG znaczy „Baccilus Calmette-Guerin".
Obie szczepionki zawierają żywe zarazki, bez trudu identyfiko¬wane przez układ odpornościowy, tak jakby chodziło o autentyczną infekcję. Dlatego szczepionki wywołują wystarczającą odpowiedź immunologiczną na te zarazki. W takiej szczepionce niepotrzebna jest substancja wzmacniająca działanie, na przykład aluminium. Nie ma więc niebezpieczeństwa, że pod wpływem aluminium reakcja immunologiczna zostanie odwrócona. Stosowanie aluminium w ży¬wych szczepionkach byłoby niemożliwe choćby z tego powodu, że sole aluminium, tak samo jak używane w szczepionkach konser¬wanty zawierające rtęć, uśmierciłyby żywe wirusy czy bakterie. Dla¬tego te toksyczne składniki mogą być stosowane wyłącznie w szczepionkach zawierających martwe wirusy i bakterie.
Tak więc w szczepionce DTP stosuje się aluminium jako substancję wzmacniającą działanie. Podczas gdy obie żywe szczepionki stymulują układ odpornościowy w kierunku tak zwanej reakcji komórek Th1, aluminium uaktywnia komórki Th2 w układzie odpornościowym. Te dwa rodzaje reakcji różnią się od siebie diametralnie i wywołują gigantyczne skutki, które do tej pory zdołaliśmy poznać w bardzo niewielkim stopniu: uwalniają się różne rodzaje cytokin, w szczególności chodzi tu o wysoce aktywne interleukiny i interferony. Zależnie od tego, jaki kierunek rozwoju wyznaczą komórki dendrytyczne, wydzielają się zupełnie inne substancje neuroprzekaźnikowe i hormony, uaktywniane są inne komórki odpornościowe i w sieci układu odpornościowego z jego drogami limfatycznymi i ośrodkami łączącymi cały organizm tworzona jest zupełnie inna struktura organizacyjna.
 
Badania jawnie zmanipulowane
 
Naukowa narada w centrali WHO w Genewie przebiegała raczej w atmosferze szacunku, lecz bez konkretnych rezultatów. Aaby po-informował mnie wówczas, że „kilka grup badawczych potrakto¬wało poważnie nasze wyniki. Większość jednak - przy finansowym wsparciu WHO — próbuje obalić nasze obserwacje".
Rzeczywiście, w ciągu kolejnych lat publikowano badania, któ¬rych wyniki pozostawały w całkowitej opozycji do wyników Aaby'ego. W pracach tych wskazywano na pozytywne efekty szcze¬pionki DTP, ale za to, jak stwierdził pewien francuski zespół, nagle gdzieś zniknęły pozytywne skutki szczepionki przeciw ospie70. Tego rodzaju prace nosiły znamiona zemsty i przede wszystkim miały na celu podważenie wiarygodności drugiej strony. Taka dziecinada: ty mi zepsułeś moją ulubioną szczepionkę, to teraz ja ci zepsuję twoją ulubioną szczepionkę. Obrońcom doktryny WHO umknęły przy tym liczne, i to bardzo przykre błędy.
Aaby wraz z wysokiej rangi specjalistami od biometryki medycz¬nej z Duńskiego Centrum Epidemiologii i Nauki oraz Staten Se¬rum Institut w Kopenhadze wysyłał do tych pism obszerne riposty i punkt po punkcie wymieniał potknięcia i błędy. Niektóre z nich mają także związek ze szczególnymi wymogami dotyczącymi prowa¬dzenia prac w terenie na kontynencie afrykańskim. Matki zazwyczaj dobrze pilnują książeczek szczepień swoich dzieci. Jeśli jednak dzie¬cko umiera, książeczka zostaje wyrzucona lub trafia gdzieś w kąt. Najczęściej naukowcom jest ogromnie niezręcznie prosić matkę, by mimo wszystko odszukała brakujący dokument, i skłonić ją do przekazania książeczki.
Jeśli to się nie uda, trzeba koniecznie uwzględnić zaginięcie ksią¬żeczki szczepień w ewaluacji wyników badań. Zaniedbanie tego grozi wystąpieniem tak zwanego błędu przeżywalności, czyli tym, że właśnie te ostatnie szczepienia przed śmiercią dziecka nie zostaną uwzględnione w protokołach badawczych. Tym samym właśnie te szczepienia, które mogły spowodować śmierć dziecka, zostaną w ba¬daniach ocenione zbyt korzystnie.
Równie często zdarza się, że uczestnicy badań są rekrutowani już po fakcie, czyli że od instytucji ochrony zdrowia przejmuje się wszystkie dane dzieci urodzonych w danym okresie, niezależnie od tego, czy dzieci te jeszcze żyją, czy nie. Następnie naukowcy próbują dotrzeć do książeczek szczepień wszystkich tych dzieci i uwzględ¬nić je w protokołach badań. W przypadku dzieci zmarłych jest to trudne, więc dzieci te są często kwalifikowane jako nieszczepione, właśnie dlatego że nie da się już dotrzeć do książeczek szczepień. Je¬śli zaś dziecko przeżyło, najczęściej możliwy jest też kontakt z matką i dostęp do książeczki zdrowia.
Dla tego okresu powstał nawet w naukowej angielszczyźnie spe¬cjalny termin: „immortal persontime". Określa on paradoksalne zjawisko, które polega na tym, że uczestnicy badań w okresie mię¬dzy ostatnim szczepieniem i wizytą naukowców są na papierze „nie¬śmiertelni". Tylko bowiem wtedy, gdy dziecko jeszcze żyje, można ująć w protokole ostatnią szczepionkę, jeśli zaś zmarło, zostaje uzna¬ne za nieszczepione.
To jednak sprawia, że prezentowany stan nie jest zgodny z rzeczy-wistością, lecz zostaje odwrócony. Tego typu „błąd przeżywalności" jest bardzo częsty i wkrada się wtedy, gdy badania prowadzą na¬ukowcy o zbyt małym doświadczeniu w tym zakresie albo w wyniku przeoczenia. „To jeden z głównych błędów stwierdzonych przez nas w tych badaniach" — wyjaśnił mi Aaby.
W krajach rozwijających się niewiele jest chyba instytucji, które dysponowałyby tak wielkim doświadczeniem w tego rodzaju nauko¬wych wyzwaniach jak Bandim Health Project. Aaby i jego współpra¬cownicy wydali nawet własne publikacje71 71, w których wyliczają, jakie skutki mają te błędy dla wyników badań i jak najlepiej je elimi¬nować. Kierują swoje ostrzeżenie konkretnie do tych autorów badań, którzy próbowali przedstawić wyniki z Gwinei Bissau jako „wypadek przy pracy" i na podstawie własnych badań próbowali wykazać, że stosowanej na całym świecie polityki szczepień WHO nie da się ab¬solutnie nic zarzucić. „Dopóki nie uda się prawidłowo ustalić statusu szczepionek i nawet w najtrudniejszych warunkach systemowo uni¬kać na przykład »błędu przeżywalności« — ostrzegał Aaby - główne wyniki tych badań będą tak dalece zafałszowane, że na ich podstawie nie będzie można formułować żadnych wiążących wniosków".
W latach 2001—2006 ukazało się aż sześć prac poświęconych dzia-łalności Bandim Health Project, w których sprawdzano alarmujące wyniki badań dotyczących szczepień DTP w krajach Afryki i Azji. Wszystkie zakończyły się wnioskami o braku szkodliwości szczepio¬nek zawierających aluminium. Wszędzie gromadzono dane w spo¬sób retrospektywny, bez uwzględnienia „błędu przeżywalności".
Przyjrzyjmy się bliżej takiej pracy na przykładzie badań73 sfinan¬sowanych przez UNICEF oraz WHO i przeprowadzonych przez francuski zespół, który miał zbadać, czy szczepionka DTP spowo¬dowała negatywne skutki u dzieci także w Burkina Faso. .Abso¬lutnie nie - brzmiał radosny rezultat pracy - wręcz przeciwnie". Faktycznie, ryzyko zgonu nie wzrosło tam, lecz znacząco spadło. Za pomocą szczepionki DTP udało się ograniczyć śmiertelność dzieci w porównaniu z dziećmi nieszczepionymi o gigantyczne 76 procent. W swojej wiarygodności wynik ten przypomina wyborcze zwycię¬stwa w republikach bananowych albo w państwach dawnego bloku wschodniego.
Dane gromadzono w Burkina Faso przez osiem miesięcy. Więk¬szość szczepień można więc było zarejestrować dopiero po fakcie. Jeśli dwumiesięczne niemowlę włączone do badań zadeklarowane jako nieszczepione zmarło cztery miesiące później, to przy po¬wtórnym badaniu autorzy badań zapisywali je w protokole jako „zmarłe". Ale jak stwierdzić, jakie szczepionki dziecko otrzymało przez ten czas?
Zespół naukowców Bandim Health Project zwracał baczną uwagę, aby w analizie brać pod uwagę tylko te dzieci, w których przypadku dostępne były informacje na temat stanu szczepień, badacze fran¬cuscy zaś, jeśli nie udawało im się dotrzeć do aktualnej dokumen¬tacji szczepień, bez mrugnięcia okiem kwalifikowali zmarłe dzieci jako „nieszczepione". I podczas gdy Aaby i jego zespół w większości swych prac ze względu na niekompletność dokumentacji nie mogli uwzględnić w analizie około jednej trzeciej uczestników, ignorancja analiz sponsorowanych przez WHO w tej kwestii spowodowała po¬ważne zafałszowanie wyników danych na korzyść szczepień.
Statystycy Aaby'ego z ciekawości jeszcze raz przeanalizowali włas¬ne badania z Gwinei Bissau przy zastosowaniu błędnej metody i okazało się, że tam, gdzie według pierwotnych obliczeń wyszło, że szczepienie DTP zwiększyło śmiertelność o 84 procent, przy za¬stosowaniu metody zgodnej z doktryną WHO nagle wyszedł im podobny rezultat jak w Burkina Faso. Również w tym wypadku efekt szczepionki DTP został odwrócony i przekształcony w swoje przeciwieństwo: śmiertelność spadła o 37 procent.
Ten przykład pokazuje, jak gigantyczne skutki praktyczne ma ten błąd i do jakiego zafałszowania wyników prowadzi. A jednak takie podejście przeważyło i do dziś w krajach rozwijających się w dal¬szym ciągu stosuje się zgodnie z harmonogramem WHO szczepion¬ki zawierające aluminium.
W 2001 roku, akurat wtedy, gdy „British Medical Journal" opub¬likował te kontrowersyjne badania, Aaby powiedział mi, że w żad¬nym razie nie chciałby być postrzegany jako przeciwnik szczepień i nigdy też nim nie był. Tymczasem jednak doszedł do wniosku, że nie można wrzucać wszystkiego do jednego worka i dotyczy to rów¬nież szczepień. „Istnieją korzystne, dobroczynne szczepionki i takie, które najlepiej byłoby natychmiast wycofać z rynku". Zaliczył do nich zarówno szczepionki DTP zawierające aluminium, jak i szcze¬pionki przeciw ospie o pełnej wirulencji; w tym drugim przypadku nawet WHO podzieliła jego zdanie i wycofała ją z rynku.
Obie szczepionki powodowały, szczególnie u dziewczynek, gwał¬towne reakcje układu immunologicznego. W głowie Aaby'ego za¬świtało nagle podejrzenie: a jeśli to wcale nie szczepionka przeciw ospie spowodowała śmierć tylu dziewczynek? Jeśli także w tym przy¬padku prawdziwym zagrożeniem jest szczepionka DTP?
Aaby już od dawna podejrzewał, że w tych obserwacjach coś jest nie tak, ponieważ negatywne efekty nowej szczepionki przeciw ospie nie wystąpiły w jednakowym natężeniu we wszystkich gru¬pach. W niektórych badaniach szczepionka przeciw ospie Edmon- ston-Zagreb przyniosła wręcz te same korzystne efekty co inne żywe szczepionki przeciw ospie. Czyżby na muszkę wzięto zupełnie inną szczepionkę?
Aaby jeszcze raz dał swoim współpracownikom dane do przeana-lizowania. Tym razem jednak udzielił im jasnej instrukcji: wszyst¬kie bazowe dane dzieci w badaniach mają zostać jak najstaranniej zbadane pod kątem tego, w jakim odstępie czasowym w stosunku do szczepionki przeciw ospie została podana dzieciom zawierająca aluminium szczepionka DTP.
Szybko ujawniła się przy tym wyraźna prawidłowość: jeśli szcze¬pionka przeciw ospie została podana po szczepieniu DTP, wśród dziewczynek nie występowała zwiększona śmiertelność. Jeśli jednak szczepionkę przeciw ospie zaaplikowano dość wcześnie, a po niej na¬stąpiły jeszcze kolejne szczepienia DTP, u dziewczynek występowało nagle znacznie większe ryzyko zgonu niż u zaszczepionych chłopców. Różnica ta była olbrzymia, a także uzależniona od dawki: im wię¬cej razy szczepiono dzieci szczepionką DTP po szczepieniu przeciw ospie, tym odporność u dziewczynek wydawała się mniejsza. Ryzyko zgonu było u nich od dwóch do czterech razy większe niż u chłopców.
Negatywne skutki dla układu odpornościowego sumowały się więc i utrzymywały jeszcze długo po terminie szczepienia.
Jeśli jednak szczepionka przeciw ospie była aplikowana tuż po zakończeniu cyklu podstawowego uodparniania szczepionką DTP, powodowała korzystny powrót układu odpornościowego do po¬przedniej, właściwej formy, a negatywne skutki szczepienia DTP stawały się mniej zauważalne74.
Dodatkowe wskazówki znaleziono w zapiskach z przeszłości, kie¬dy w latach osiemdziesiątych w odległych regionach Gwinei Bissau rozpoczynano pierwsze akcje szczepień75. Wówczas istniała jeszcze możliwość porównania dużych grup dzieci szczepionych i nieszcze- pionych. Jednak nikt wtedy nie przypuszczał, że szczepienia mogą mieć jakiekolwiek negatywne skutki, więc nikt ich nie szukał.
Teraz jednak, przeglądając ponownie stare bazy danych, otrzyma¬no podobny obraz: korzystne oddziaływanie żywych szczepionek przeciw ospie i gruźlicy, neutralne oddziaływanie doustnej szcze¬pionki przeciw chorobie Heinego-Medina (również żywej szcze¬pionki) oraz negatywne oddziaływanie zawierającej aluminium po¬trójnej szczepionki błonica-tężec-krztusiec. U dzieci, które w wieku od dwóch do ośmiu miesięcy otrzymały podstawowe szczepionki DTP, ryzyko zgonu w ciągu najbliższych sześciu miesięcy było wyż¬sze o 92 procent. Szczególnie wyraźne było ryzyko zgonu po drugiej i trzeciej dawce szczepionki. Tu różnica między dziećmi nieszcze- pionymi i szczepionymi wyniosła aż 436 procent, co oznacza ponad czterokrotnie zwiększone ryzyko — tym razem liczone wspólnie dla dziewczynek i chłopców.
 
Rola WHO, Gatesa i innych
 
Aaby i jego współpracownicy zyskali teraz wystarczającą pewność w swojej ocenie tej problematyki i Peter wielokrotnie zwracał się do WHO z ostrzeżeniem przed kontynuacją dotychczasowej polityki szczepień. Regularnie go zbywano.
Aaby zażądał więc badań w najwyższej klasie jakości, które po¬zwoliłyby ostatecznie rozstrzygnąć sporne kwestie: tak zwanych kontrolowanych badań randomizowanych. Uczestnicy takich ba¬dań są losowo przydzielani do jednej z dwóch grup. Ani osoby podlegające szczepieniom, ani pracownicy naukowi nie wiedzą, kto otrzymuje szczepionkę (podwójna ślepa próba), a następnie, w określonych odstępach czasowych, przez regularne kontakty i badania, sprawdza się, jak rozwijają się dzieci w poszczególnych grupach. Obsługą statystyczną zajmuje się niezależny zespół ze¬wnętrznych biometryków medycznych. Nie wiedzą oni wprawdzie, która grupa dostaje jakie szczepionki, lecz otrzymują zakodowane dane, z których czerpią informacje na temat samopoczucia dzieci w poszczególnych grupach. Zapewnia to bezpieczeństwo badań: jeśli liczba zachorowań albo przypadków zgonu w którejś grupie przekroczyłaby jakąś - ustaloną z góry - wartość graniczną, ich zadaniem jest przerwać badania przed czasem. Jeśli takie wydarze¬nia nie nastąpią, badania są prowadzone aż do planowego końca, a następnie ewaluowane i na koniec odszyfrowywane. Oznacza to, że dopiero na samym końcu wiadomo, jakie konkretne działanie wykazały określone szczepionki.
Ta przemyślna struktura została opracowana w toku trwających kilkadziesiąt lat badań przez znakomitych naukowców zajmujących się medycyną opartą na dowodach (evidence based medicine - EBM) i obowiązuje w każdej dziedzinie medycyny. Tylko taka struktura badań jest wolna od świadomych lub nieświadomych zafałszowań i tylko taka ma rzeczywiście wagę dowodu.
Takie badania rzeczywiście wyjaśniłyby, czy kontrowersyjne, zawierające aluminium szczepionki w krajach rozwijających się przy¬noszą dzieciom korzyść, czy raczej narażają je na niebezpieczeństwo, jak uzasadnił to Aaby na podstawie wielu wskazówek.
Jednak WHO wielokrotnie odmawiała ich przeprowadzenia, uzasadniając, że „Byłoby to nieetyczne"76. Nieodpowiedzialnością byłoby losowe przydzielanie dzieci do grupy uczestniczącej w badaniu, w której nie zostałyby one zaszczepione odpowiednio wcześnie i w odpowiednim stopniu.
Odrzucono również kolejną propozycję, aby jednej grupie, zgodnie z oficjalną polityką WHO, podać szczepionkę błonica-tężec- -krztusiec w wieku 6, 10 i 14 tygodni, a w grupie porównawczej przesunąć terminy szczepień na drugie półrocze życia, tak aby możliwe było przywrócenie pełnej sprawności układu immunologicznego krótko po uzyskaniu podstawowej odporności po szczepieniu przeciw ospie.
Urzędnicy WHO nie wzięli jednak pod uwagę uporu Duńczyków, którzy wciąż na nowo próbowali mimo wszystko sprawdzać swoje tezy. Ponieważ odrzucono pomysł losowego przydzielenia dzieci do grup, pracownicy Bandim Health Project spróbowali aktywnie zmniejszyć szkody powodowane przez szczepionkę DTP. Wykazali, że jest to możliwe w przypadku, gdy po serii szczepień DTP układ odpornościowy wraca do względnej równowagi pod wpływem szczepionki przeciw ospie lub gruźlicy (BCG).
Latem 2011 roku Peter Aaby przysłał mi nowy projekt publikacji, nowatorskiej chociażby już ze względu na swoje rozmiary: doku¬ment zawiera 44 strony wypełnione licznymi wykresami i ponad 100 medycznymi zaleceniami. Nosi ona tytuł „Opracowanie i ba¬danie hipotezy: szczepionka błonica-tężec-krztusiec ma negatywne, uogólnione skutki dla przeżywalności dzieci w krajach słabo rozwiniętych". Praca ta została opublikowana i jest ogólnie dostępna77.
Cechą szczególną tego opus magnum, zawierającego podsumowanie wszystkich wiarygodnych danych dotyczących skutków szczepień u dzieci, są dwa „doświadczenia naturalne", w których Aaby i jego współpracownicy sprawdzili swoją tezę. Ponieważ WHO uniemożliwiła obiektywne zbadanie efektów szczepionki DTP, czyli późniejszy termin szczepień w grupie dzieci, Duńczycy wybrali metodę, która została zastosowana bodaj po raz pierwszy na świecie: w ramach badań eksperymentalnych użyli „dobrych" szczepionek żywych, aby osłabić efekt potencjalnie „złych" szczepionek martwych.
W tym celu przesunięto szczepienie przeciw ospie na wcześniejszy okres życia dziecka. Losowo dobrana grupa dzieci otrzymała - po zakończeniu podstawowego szczepienia DTP - szczepionkę przeciw ospie w wieku 4,5 miesiąca, grupa kontrolna zaś otrzymała tę szcze¬pionkę w normalnym, przewidzianym w kalendarzu szczepień ter¬minie - w wieku 9 miesięcy. Ten zabieg wystarczył, by ograniczyć do połowy ryzyko zgonu dziewczynek w wieku między 4,5 a 9 miesięcy. Gdy ewaluację ograniczono do tych dzieci, które w dniu narodzin nie otrzymały wysokiej dawki witaminy A — jest to inny kontrower¬syjny i potencjalnie niebezpieczny środek stosowany w wielu kra¬jach Trzeciego Świata - efekt interwencji był jeszcze wyraźniejszy: w porównaniu z dziećmi, które wcześniej otrzymały szczepionkę przeciw ospie, u dzieci, u których zastosowano szczepionkę zawie¬rającą aluminium, negatywne skutki jeszcze mocniej odbiły się na układzie immunologicznym. W ich przypadku ryzyko, że umrą przed ukończeniem 9 miesięcy, było trzykrotnie wyższe.
Druga część doświadczenia była poświęcona odświeżającemu szczepieniu DTP, które w Gwinei Bissau zwykle jest podawane w wieku 18 miesięcy. Podczas gdy „zwykli lekarze" szczepili zgod¬nie z wytycznymi WHO, lekarze Bandim Health Project przeciągali sprawę o miesiąc i szczepili dzieci - bez pokrycia w jakimkolwiek kalendarzu szczepień - w 19 miesiącu żywą szczepionką przeciw gruźlicy. I znowu okazało się, że jest to interwencja ratująca życie. Ryzyko zgonu dziewczynek i chłopców, którzy otrzymali żywą szcze¬pionkę po szczepionce DTP, zostało zredukowane aż o 64 procent.
Być może Bill i Melinda Gates powinni znaleźć czas na przestu¬diowanie tych badań. Ale raczej nie ma co na to liczyć, podobnie jak na zmianę myślenia w kręgach WHO, ponieważ łączyłoby się to również z przyznaniem się do błędu. A taka mądra i duża organiza¬cja jak WHO nie popełnia przecież żadnych błędów.
Przynajmniej nikt nie może powiedzieć, że efekty badań grupy duńskich naukowców nie były znane. Niemal wszystkie duże ba¬dania Aaby'ego zostały opublikowane przez bardzo znaczące wy¬dawnictwa - najczęściej „British Medical Journal" i jego grupę wy¬dawniczą. Coraz więcej ekspertów zaczyna wątpić w chwalebną rolę WHO jako szlachetnego obrońcy zdrowia dzieci.
Bardzo jasno wyraża się na przykład australijski pediatra i ekspert od szczepień Frank Shann, który pracuje głównie na oddziale inten¬sywnej terapii Royal Children's Hospital w Melbourne.
W artykule wstępnym78, który ukazał się w związku z jedną z nowszych prac Aaby'ego79 w „Journal of Infectious Diseases", Shann pisze następująco: „Istnieją obecnie jasne dowody, że nasz zbyt prosty model objaśniający działanie szczepionek jest niepraw¬dziwy. Nie możemy już dłużej zakładać, że jedna szczepionka działa niezależnie od innych szczepionek i że wpływa tylko na te infekcje, które są powodowane przez konkretną chorobę". Musimy się wresz¬cie przyzwyczaić do myśli, kontynuuje Shann, że istnieją dwie różne grupy szczepionek: o korzystnym działaniu dla dzieci i takie, które zagrażają ich życiu.
„Gdy do tego szpitala trafia dziewczynka z zapaleniem płuc - po¬wiedział Peter Aaby reporterowi BBC, który odwiedził go w Bissau - jej przeżycie zależy w istotnym stopniu od tego, jakie szczepion¬ki otrzymała w ostatnim czasie". Jeśli była to szczepionka przeciw ospie, kontynuuje Aaby, „jest bardziej prawdopodobne, że dziew¬czynka opanuje infekcję, niż gdyby to była szczepionka DTP ". A więc przeżycie zależy od stanu szczepień.
Podejrzenie, że negatywne efekty martwych szczepionek mogą mieć związek z zawartym w nich aluminium, dręczy Aaby'ego od dawna. Niedawno napisał mi: „Moje obawy dotyczące aluminium nie zmieniły się. Ale nie do mnie należy dokładne zbadanie tej kwe¬stii. Nie jestem ekspertem od aluminium i nie wiem, co konkret¬nie powoduje aluminium w organizmach dzieci. Tym, co widzę, są skutki tutaj, w Afryce".
Profesor Aaby na każdej konferencji, na którą go zapraszano, zwracał uwagę na ten skandal i domagał się przeprowadzenia kontrolowanych badań, w których by sprawdzono ciężki zarzut, jakoby szczepionka ta zagrażała przeżywalności dzieci. Wszędzie jednak był zbywany. Co więcej, WHO umocniła swoje zalecenia i rozszerzyła związane z tym kampanie na rzecz szczepień wspierana przez tak potężnych inwestorów jak Bill and Melinda Gates Foundation. Obecnie szeroko stosowane są jeszcze inne zawierające aluminium szczepionki, na przykład szczepionka przeciw pneumokokom czy wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. „Rządy państw rozwijają¬cych się muszą uznać programy szczepień za priorytetowe" - napo¬minał Bill Gates w maju 2011 roku podczas przemówienia na zgro-madzeniu Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie. Założyciel Microsoftu przeznaczył ze swego majątku dziesięć miliardów dola¬rów na to, by w ciągu najbliższego dziesięciolecia zapewnić szcze¬pionki jeszcze większej liczbie dzieci. Nigdy jednak nie wspomniał ani słowem o bezpieczeństwie tych szczepionek.
Peter Aaby jest jak najdalszy od tego, by wypowiadać wojnę zdro¬wym, bezpiecznym szczepionkom. „Czeka nas jeszcze długa walka, nim uda się rozstrzygnąć te kwestie — napisał mi. - Myślę, że nasz główny problem polega na tym, że w ogóle nie wiemy, co osiąga¬my, realizując akcje szczepień. Wydaje nam się, że wiemy, ponieważ w Europie to pozornie zadziałało, a potem przenosimy nasze rozwią¬zania do krajów rozwijających się, nie sprawdzając, czy nasze założe¬nia są w ogóle słuszne". I - kontynuuje Aaby - właśnie to jest „jego zadanie". Twierdzi, że zaskakujące wyniki badań naprowadziły go na uogólnione skutki szczepień i że musi to sumiennie i dokładnie zbadać. I nie może się kierować tym, czy jego praca uzyska wsparcie finansowe oraz kadrowe i czy to, co robi, będzie pasować szychom w urzędach. „Mamy obowiązek sprawdzić te szczepienia, które za¬lecamy mieszkańcom Afryki, również pod kątem ich użyteczności medycznej, a skoro nikt inny tego nie robi, zrobimy to my".
 
Bardzo samowolny układ
 
Gdy zaalarmowane zostają komórki układu odpornościowego, roz¬poczyna się reakcja łańcuchowa, przebiegająca zgodnie z wewnętrz¬nymi, trudnymi do prześledzenia zasadami. To tak jakby uruchomić wysoko wyspecjalizowaną, obejmującą rozmaite oddziały armię, która sama się organizuje i gdzie odgłosy bitwy: ból, gorączkę, wy¬zdrowienie, słyszymy tylko z zewnątrz. Ale co dokładnie odbywa się w układzie odpornościowym, to już w dużej mierze pozostaje tajem¬nicą. Ingerencja w układ immunologiczny za pomocą leków powin¬na się więc odbywać przy zachowaniu zasad najwyższej ostrożności, gdyż układ ten najlepiej pracuje według własnych zasad.
Układ odpornościowy dysponuje szeregiem wyspecjalizowanych komórek realizujących szczególne zadania. Specjalne znaczenie mają komórki dendrytyczne, które ze względu na swój typowy gwiaździ¬sty kształt były pierwotnie uważane za komórki nerwowe skóry. Ich wypustki (dendryty) potrafią się daleko wyciągać, zginać, ponownie kurczyć i w zależności od potrzeby wyjść znowu w innym miejscu. Te zręczne komórki występują w tkance na całej powierzchni ciała i są uważane za straż układu immunologicznego. Jeśli nie występu¬je jakaś szczególna infekcja ani żaden inny stan alarmowy, zajmu¬ją się sprzątaniem. Pożerają obumarłe komórki i przekazują je do uporządkowanego, ponownego przetwarzania. Jeśli komórki den¬drytyczne znajdą przydatne cząsteczki, fragmenty pożywienia albo cząsteczki w płynach ustrojowych, to są one konsumowane i prze-kazywane dokładnie tam, gdzie takich surowców potrzeba.
Jeśli dojdzie do wniknięcia mikroorganizmów, wirusów albo in¬nych podejrzanych substancji (antygenów), komórki dendrytyczne przerywają sprzątanie i całkowicie poświęcają się temu wyzwaniu. Pożerają antygeny, przetwarzają je i śpieszą z nimi do jednego z głów¬nych ośrodków układu odpornościowego. W normalnym przypad¬ku jest to najbliżej położony węzeł chłonny, ale może to być także śledziona, jeśli intruzi trafili do krwi, albo migdałki, jeśli komórki układu immunologicznego dokonały przejęcia w okolicach gardła. Dodatkowo komórki dendrytyczne odbierają wszystkie dostępne informacje z komórek i z innych części układu immunologicznego z otoczenia. Na podstawie wskaźników stanów zapalnych oceniają, jakie niebezpieczeństwo grozi ze strony intruzów. Sprawdzają, czy taka infekcja wystąpiła po raz pierwszy, czy też są to znane antyge¬ny. Często komórki dendrytyczne odwołują wtedy akcję, uspokajają pozostałe komórki immunologiczne i regulują tolerancję immu-nologiczną. Jest to szczególnie ważne w razie wystąpienia pomyłki. Również białka własne organizmu mogą bowiem zostać wzięte za antygeny. Zdarza się to często - na przykład wtedy, gdy w komórce rozpoczynają się procesy nowotworowe. W takim wypadku słusznie staje się ona obiektem ataku układu immunologicznego. Do pomy¬łek może jednak dojść również wtedy, gdy układ odpornościowy został postawiony w stan gotowości pod wpływem czynników ze¬wnętrznych, na przykład za sprawą wstrzyknięcia związków glinu, które wywołują prawdziwy immunologiczny szok. Wtedy rozpoczy¬nają się gorączkowe poszukiwania podejrzanych. Miliardy komórek odpornościowych uaktywniają się i meldują o wszystkim, co im nie pasuje. W takich sytuacjach zadaniem komórek dendrytycznych jest przywrócenie porządku, uspokojenie i zahamowanie reakcji autoimmunologicznych, czyli ataków na własne tkanki organizmu.
Pod wpływem kontaktu z antygenami komórki dendrytyczne w ciągu jednego dnia zmieniają swój kształt. Dojrzewają i poświęca¬ją się teraz przekazywaniu informacji do komórek realizujących od¬powiedź immunologiczną. Jedna komórka dendrytyczna potrafi po¬wiadomić o właściwościach antygenów kilka tysięcy limfocytów T, limfocytów B lub naturalnych komórek żernych. Chodzi przy tym nie tylko o wskazanie nieproszonego gościa. Komórki dendrytyczne przekazują także swoją ocenę zagrożenia i organizują odpowiednią reakcję, na przykład produkcję przeciwciał specjalnie dostosowa¬nych do tych antygenów albo uaktywnienie specjalnej odpowiedzi komórkowej.
Pobudzone komórki układu odpornościowego zaczynają się dzie¬lić i namnażać. Węzły chłonne nabrzmiewają, coraz więcej komórek odpornościowych wędruje do miejsca, gdzie przebywają podejrzane antygeny. Dodatkowo komórki odpornościowe zaczynają wytwa¬rzać cytokiny. Tym mianem określamy dużą grupę białek, które łą¬czy jedna wspólna cecha: cytokiny potrafią wpływać na inne komór¬ki, na przykład pobudzić je do wzrostu albo do produkcji substancji semiochemicznych. W kwestii wyjaśnienia mechanizmów działania cytokin i ich roli w biologii komórki nauka jest jeszcze na początku drogi, choć w ciągu dwóch ostatnich dekad przeprowadzono szeroko zakrojone badania. Z kilkoma podgrupami tych wielofunkcyjnych substancji sygnałowych, na przykład z interferonami czy interleuki- nami, biotechnologia wiąże duże nadzieje; wskazują one kierunek, w którym coraz bardziej rozwija się przemysł farmaceutyczny. Te¬raz układ immunologiczny jest manipulowany już nie tylko przez wpływy z zewnątrz, na przykład przez antybiotyki, leki przeciw¬gorączkowe czy podanie syntetycznego hormonu stresu - kortyzo¬lu. Nauka w coraz większym stopniu zaczyna odtwarzać różnych graczy układu immunologicznego i wprowadzać ich do obiegu. Te pochodzące z laboratorium biotechnologicznego cytokiny wspoma¬gają na przykład w postaci EPO, znanego jako środek dopingowy, namnażanie czerwonych krwinek. Inne cytokiny stosuje się w le¬czeniu nowotworów albo do obrony przed wirusami. Opracowane dotychczas terapie łączy to, że wywołują dość silne skutki uboczne. Zdarza się, że zapoczątkowana reakcja zupełnie wymyka się spod kontroli. Nie jest przecież tak jak w systemach elektronicznych, że prostym przyciskiem można coś włączyć lub wyłączyć. Reakcje te znacznie bardziej przypominają wysyłanie oddziałów sił specjalnych dysponujących różnymi umiejętnościami i zależnie od otrzymanych informacji wykonującymi określone czynności. Raz wysłane, nie bardzo dają się kontrolować, lecz działają na własną rękę. I dotyczy to nie tylko podejmowanych przez nie same działań, lecz także rozkazów przekazywanych innym komórkom. Te zaś również są w dużej mierze niezależne, wykonują własne działania, które wpływają pod względem biochemicznym na przemianę materii. Nie jest jednak pewne, czy te działania będą zgodne z pierwotnym zamiarem terapeuty. Dość często bywa tak jak ze słynnym uczniem czarnoksiężnika Johanna Wolfganga Goethego, który musiał się bezradnie przyglądać, jak jego zaczarowana miotła wpada w amok i zalewa dom wodą: „Hola! hola! Prąd zbyt rączy! Pora skończyć! Nadto hojny z ciebie śmiałek! Ach, nieszczęście! Ach, niedola! Słów zaklęcia zapomniałem!"
W medycznej rzeczywistości uczniowie czarnoksiężnika w sytuacji zagrożenia są jeszcze bardziej bezradni, ponieważ nigdy nie znali owego zaklęcia, które cofa wszelkie wydarzenia i naprawia szkody. Otym, co może się zdarzyć, świadczy dobitnie eksperyment lekowy z użyciem opracowanego przez firmę TeGenero z Wurzburga antygenu TGN1412. Ta doświadczalna substancja czynna była przewidziana do leczenia stwardnienia rozsianego, reumatyzmu i innych schorzeń autoimmunologicznych. Wyprodukowane w laboratorium przeciwciała miały w toku leczenia przywrócić równowagę niewłaściwie reagującego układu odpornościowego. W marcu 2006 roku sześciu młodych mężczyzn, którzy dzięki udziałowi w bada¬niach medycznych chcieli podreperować swoje budżety, otrzymało w jednym czasie nowy preparat. Jednak wiirzburscy naukowcy nie liczyli się z tym, że wstrzyknięte antygeny, których zadaniem miało być właściwie wśliznięcie się do układu immunologicznego i zma¬nipulowanie go zgodnie z planem, zostaną natychmiast zdemasko¬wane jako obcy agenci i jako superantygeny spowodują ogromne zamieszanie w organizmie. Komórki, do których owe sztuczne antygeny miały się podłączyć, zaczęły się bronić i masowo wysyłać substancje semiochemiczne jako wołanie o pomoc. Wezwane ko-mórki immunologiczne uaktywniły się spontanicznie i jednocześnie wysłały swoją najcięższą broń: nastąpiła „burza cytokinowa". Polega ona na uruchomieniu przez substancje semiochemiczne zapalnej re¬akcji łańcuchowej, która w krótkim czasie opanowuje cały organizm i prowadzi do gwałtownego obrzmienia tkanek i narządów.
Przyjaciółka 28-letniego uczestnika badań opowiedziała w wywiadzie dla BBC, że jej chłopak był strasznie napuchnięty i wyglądał jak „człowiek-słoń". Inni krewni opowiadali, że głowy i karki ofiar eksperymentu spuchły do trzykrotności swojego obwodu. Na początku niemal nie mogli poznać swoich bliskich. Ich układy immu¬nologiczne zaatakowały ich niczym spuszczone z uwięzi diabelskie miotły i zmieniły ich w monstra, podczas gdy lekarze prowadzący ten eksperyment przyglądali się temu bezradnie niczym uczniowie czarnoksiężnika.
Pięciu uczestników eksperymentu w miarę doszło do siebie po tym najgorszym w swoim życiu doświadczeniu, lecz u szóstego zachodzi podejrzenie o wystąpienie nieodwracalnych szkód. Mówi się, że jednocześnie zachorował na stwardnienie rozsiane, reumatyzm i raka gruczołów limfatycznych.
 
Aluminium w mózgu
 
Na oddziale chorób nerwowo-mięśniowych szpitala uniwersyte¬ckiego im. Henriego Mondora znajdującego się we wschodniej cz꬜ci Paryża w poniedziałki i wtorki na izbie przyjęć panuje zawsze ogromny ruch. Na początku tygodnia wykonuje się biopsje. Do tej specjalistycznej kliniki przyjeżdżają pacjenci z całej Francji. Ich do¬legliwości są podobne: cierpią na bóle mięśni, najczęściej nóg, dotyczące jednak całego ciała. Do tego dochodzą fazy skrajnego zmęcze¬nia, gdyż sen nie przynosi żadnego odpoczynku. Prócz tego pacjenci często skarżą się na zawroty i bóle głowy, drętwienie kończyn, mro¬wienie, kłucie i wibracje. Upośledzony może być także wzrok.
 
Są to główne objawy nowej choroby, zdefiniowanej pod koniec lat dziewięćdziesiątych: autoimmunologicznego zespołu makrofagowego zapalenia mięśniowo-powięziowego (Macrophagic Myofasciitis - MMF). „Zostaliśmy wówczas dosłownie zasypani pacjentami z takimi dolegliwościami - opowiada Romain Gherardi, ordynator oddziału. — I wkrótce doszliśmy do wniosku, że mamy do czynienia z całkowicie nowym obrazem choroby".
W poszukiwaniu przyczyny bólu mięśni Gherardi i jego współpracownik Franęois-Jeróme Authier wykonali szereg biopsji. Przez długi czas byli bezradni, ponieważ nie znaleźli żadnych wskazówek na temat tego, co mogło wywołać te dolegliwości.
Wtedy kilku pacjentów opowiedziało o swoich podejrzeniach co do szczepionki, która mogła być katalizatorem choroby, ponieważ właśnie po szczepionce wystąpiły pierwsze objawy. Gherardi i Authier poszli tym tropem i, wykonując biopsje, skoncentrowali się na lewym ramieniu, w które zwykle we Francji podaje się szczepionki osobom dorosłym.
„I nagle uzyskaliśmy wyniki, które wykazywały jednorodną, choć bardzo niezwykłą strukturę" - opowiada Gherardi. W próbkach tkanki mięśniowej pod mikroskopem stwierdzono duże ogniska zapalne. Tkanka była gęsto przetykana makrofagami, czyli komórkami żernymi układu odpornościowego. Stąd też używana w wielu krajach nazwa tej choroby - macrophagic myofasciitis.
„Szczególnie uderzające było to, że makrofagi musiały pożreć coś szczególnego, co uczyniło je naprawdę nadaktywnymi - opowiada Gherardi. Nie wiedzieliśmy, co to jest, i najpierw pomyśleliśmy o wapniu". Aby rozwiązać tę zagadkę, Gherardi wysłał próbki do specjalistycznego laboratorium. Gdy nadeszły wyniki, obu lekarzom odebrało mowę: komórki żerne były napakowane cząsteczkami glinu.
 
„W tamtym czasie nawet nie wiedziałem, że szczepionki zawierają związki aluminium — powiada Authier. - Na uniwersytecie w ogó¬le o tym nie mówiono, niewiele też dowiedzieliśmy się o szczepie¬niach". Przez wiele miesięcy obaj naukowcy próbowali rozeznać się w tym, co w literaturze medycznej było wiadomo na temat zacho¬wania się jonów metalu, które znaleźli u swoich pacjentów. „Ale rezultaty były bardzo frustrujące - relacjonuje Gherardi. - Stwier¬dziliśmy, że nikt tego dokładnie nie wie. A już na pewno nikt nie wie, jak aluminium wpływa na te objawy nerwowo-mięśniowe, któ¬re stwierdziliśmy u naszych pacjentów".
Gherardi i Authier zaczęli się więc w swojej pracy naukowej sku¬piać właśnie na MMF. Już wkrótce wpadli na trop, który mógł wyjaśnić ten gigantyczny przypływ pacjentów z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Kilka lat wcześniej instytucje odpowiedzialne za ochronę zdrowia postanowiły mianowicie zaszczepić wszystkich dorosłych mieszkańców Francji przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. Szczepionka ta była wówczas nowością na rynku i władze obiecywały sobie po tej kampanii wytępienie rej choroby. Kupiono więc 80 milionów dawek szczepionki i rozpoczęto akcję. „Czegoś takiego nie było dotychczas w żadnym innym kraju" — opo¬wiada Gherardi. - Doświadczenia, jakie zebraliśmy we Francji, były jedyne w swoim rodzaju".
Jednak po fakcie trudno je nazwać doświadczeniami szczególnie pozytywnymi. Ich konsekwencją była między innymi fala nowych przypadków zdiagnozowanego stwardnienia rozsianego, co wywo¬łało wielkie poruszenie w międzynarodowej prasie. W efekcie na rok wycofano z rynku szczepionkę przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. Do dzisiaj jej rola jako ewentualnego katalizatora tej ciężkiej choroby autoimmunologicznej budzi ogromne kontro¬wersje.
W ciągu ostatnich 15 lat Gherardi i Authier wraz ze swym zespo¬łem przeprowadzili wiele badań opublikowanych w renomowanych czasopismach medycznych. Najbardziej uderzające było to, że nie¬mal wszyscy pacjenci cierpiący na autoimmunologiczne zapalenie mięśniowo-powięziowe cierpieli również na zaburzenia umysłowe, najczęściej w zakresie pamięci krótkotrwałej i zdolności koncentra¬cji uwagi.
Aby stwierdzić, co dzieje się w przebiegu MMF z aluminium i ma- krofagami, lekarze przeprowadzili wiele doświadczeń, przede wszyst¬kim na myszach. Szczególnie pomocna okazała się procedura, która umożliwiła uwidocznienie podanego aluminium i prześledzenie drogi cząsteczek metalu w organizmie. Myszy były obserwowane przez rok i także w ich przypadku ujawniła się bardzo niepokojąca prawidło¬wość. Wydawało się bowiem, że pod wpływem aluminium makrofa- gi zyskały nieśmiertelność. Podczas gdy komórki odpornościowe roz¬kładają i wydalają pożerane białka, w przypadku aluminium wyda¬wało się to niemożliwe. Jony metalu nie podlegały rozkładowi i łup zbytnio obciążał komórki żerne. „Makrofagi stały się hiperaktywne i z wraz z ładunkiem wędrowały po całym organizmie" - opowia¬da Gherardi. Część aluminium pozostawała w miejscu szczepienia, część była wydalana, ale pewna część cząsteczek aluminium odkła¬dała się w narządach, w tym także w mózgu. „Przez cały rok w po¬miarach wychodził nam rosnący poziom aluminium w mózgu" - opowiada Gherardi. Ilość aluminium, jaka docierała do mózgu, była wprawdzie niewielka, ale taki wynik obserwacji wcale nie wygląda dobrze. Francuscy naukowcy nie znaleźli bowiem żadnego sygnału świadczącego o tym, że cząsteczki aluminium, które trafiają do móz¬gu, kiedykolwiek są z niego wydalane. „Najwyraźniej jest to ulica jednokierunkowa — mówi Gherardi. - Wygląda na to, że natura nie przewidziała, że do mózgu mogą się dostać jony tego metalu, i dlate¬go nie istnieje mechanizm, który mógłby go od nich uwolnić".
Przeciętnie, jak twierdzi Gherardi, u wielu setek zdiagnozowanych przez nich do tej pory pacjentów ostatnie szczepienie odbyło się 55 miesięcy wcześniej. Czasem znajdowano też aluminium w mięśniach ramienia pacjentów, którzy ostatnią szczepionkę otrzymali dziesięć lat wcześniej. Wyniki te jasno dowodzą, że część zaszczepionych osób nie jest w stanie natychmiast wydalić aluminium z moczem czy kałem, jak to się powinno dziać zgodnie z doktryną szczepień. Jak duża jest to liczba pacjentów, obecnie nie wiadomo. Gherardi i Authier szacują ją na od i do 2 procent.
Nie istnieje obecnie żaden sposób leczenia MMF. Jedyną receptą, jaką można dać pacjentom, jest rada, by, na ile to możliwe, unikali źródeł aluminium, włącznie ze szczepionkami je zawierającymi.
 
Zespół adiuwantów
 
Aluminium może trwale zmienić sposób funkcjonowania układu odpornościowego, a ewentualne skutki są równie wielorakie, co przerażające. Niedawno nawet wprowadzono do literatury medycz¬nej nowy obraz choroby. Yehuda Shoenfeld, izraelski naukowiec zajmujący się chorobami autoimmunologicznymi, bodaj najbar¬dziej płodny na całym świecie ekspert w tym zakresie, który w sieci PubMed ma około 1500 wpisów, ukuł dla niego skrót ,ASIA"8°, czyli autoimmunologiczny/zapalny zespół wywołany przez adiuwanty".
Pod pojęciem ASIA kryje się cała masa chorób, których dziś ani nie potrafimy leczyć, ani wystarczająco zrozumieć. Poczynając od „zespołu przewlekłego zmęczenia" po „syndrom wojny w Zatoce Perskiej" wiele tego rodzaju zjawisk łączy się ze szczepionkami zawierającymi aluminium. Dziś znanych jest ponad 80 chorób wywołanych reakcjami autoimmunologicznymi układu odpornościowe¬go. Istotne elementy ukształtowanego w ciągu miliardów lat układu zaczynają szaleć. Przeciwciała markują nagle własne komórki ciała i wystawiają je na odstrzał. Komórki dendrytyczne mylą się w ocenie antygenów i wysyłają substancje semiochemiczne do ataku na narządy. Istotne dla życia gruczoły hormonalne są aż do ostatniej komórki niszczone przez układ odpornościowy, który biologicznie został powołany do ich ochrony.
Konsekwencje są dramatyczne. Osoby chore na cukrzycę typu 1 nie mogą produkować insuliny, ponieważ zniszczeniu uległy ko¬mórki beta trzustki. Mocno zagrożona przez „przyjacielski ostrzał" jest tarczyca, jeden z narządów najbardziej dotkniętych zaburzenia¬mi autoimmunologicznymi. Kolejnymi ulubionymi celami wytrą¬conego z równowagi układu odpornościowego są białe substancje osłony włókien nerwowych oraz jelita.
Nauka zaś stoi przed „niewytłumaczalną zagadką". Gdzieś tam na zewnątrz musi istnieć nieznany czynnik środowiskowy odpowie¬dzialny za to współczesne, do tej pory nieznane masowe zjawisko. Wprawdzie raz po raz mówi się o uszkodzonych genach jako poten¬cjalnej przyczynie tych chorób i większość pieniędzy przeznaczo¬nych na badania płynie właśnie w tym kierunku, lecz podczas gdy w badania ładowane są miliardowe kwoty i ze słabnącym zapałem prezentuje się czterdziesty ósmy gen odpowiedzialny za stwardnie¬nie rozsiane czy sto dwudziesty gen powodujący chorobę Leśniow- skiego-Crohna, za każdym razem bez odpowiedzi pozostaje pytanie, co daje nam ta wiedza. Nie da się naprawić uszkodzonego genu. Tak samo nie da się go wyeliminować ani „wyłączyć", tym bardziej że większość genów spełnia nie jedno, lecz szereg ważnych zadań.
Poza tym uszkodzenia genów tylko w bardzo rzadkich przypad¬kach są bezpośrednią przyczyną chorób. Dotyczy to kilku znanych od dawna chorób dziedzicznych, na przykład hemofilii, w której uszkodzony jest gen odpowiedzialny za krzepliwość krwi. W więk¬szości pozostałych chorób wpływ genów jest znacznie słabszy, ponie¬waż całe sieci genów wzajemnie na siebie wpływają, a także pozosta¬ją pod wpływem mechanizmów kontrolnych organizmu.
Geny to coś jak klawiatura życia. Naciska się je jak klawisze w ma¬szynie do pisania i tylko w połączeniu tworzą sensowny tekst. Po¬szczególne klawisze same w sobie mają niewielką siłę wyrazu. Do¬kładny opis wyglądu litery niewiele mówi o jej znaczeniu, które wynika dopiero z połączenia jej z innymi literami. Przy użyciu litery „k" można napisać zarówno „początek", jak i „koniec". To samo odnosi się do genów. Aby mogły spełniać swoje zadanie, muszą być „wywoływane" w określonym kontekście.
Poza tym argument, jakoby wskutek szkód genetycznych nastąpił wzrost zapadalności na określone schorzenia, jest nader słaby. Przy tym, że w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci genom człowieka uległ wielkim zmianom powodującym występowanie masowych uszkodzeń, nie upierają się dziś nawet najbardziej nawiedzeni specjaliści od genetyki w całym środowisku naukowym. Skoro zatem rozpętana na przełomie tysiącleci euforia pod hasłem „genetyka jest wszystkim" ostatnio mocno osłabła, musi istnieć jakiś kruczek - tajemniczy wpływ środowiska, który u „podatnych genetycznie osób" wywołuje nagle nieuleczalne, przewlekłe choroby. Musi istnieć coś, co uderza w klawisze.
I coraz więcej wskazówek potwierdza prawdopodobną tezę, iż tym tajemniczym wpływem środowiska jest aluminium.
 
Turboprzeciwciała
 
Aluminium jest najczęściej używaną substancją wzmacniającą dzia¬łanie szczepionki (adiuwantem). Bez dodatku aluminium większość szczepionek nie powodowałaby adekwatnej odpowiedzi immunolo¬gicznej. I właśnie na tej odpowiedzi immunologicznej - mierzonej poziomem przeciwciał - opiera się większość rejestracji szczepionek. Producenci szczepionki przeciw błonicy czy tężcowi nie muszą udo¬wadniać, że szczepionka naprawdę działa na błonicę czy tężec; mu¬szą tylko zademonstrować, że szczepionka powoduje wytworzenie wystarczającej ilości przeciwciał błonicy czy tężca.
Te przeciwciała są - w porównaniu z bakteriami - dość małymi cząsteczkami białka, wytwarzanymi przez tak zwane limfocyty B układu odpornościowego. Te prawdziwe fabryki wprowadzają mi¬liardy przeciwciał do krwiobiegu. W zależności od tego, na pod¬stawie jakich danych powstały, pasują do swego celu niczym klucz do zamka. W przypadku zakażenia bakteriami błonicy typowe dla błonicy przeciwciała przywierają więc do powierzchni zarazków i tam pozostają. Bakteriom wcale się to nie podoba. Zaklejenie waż¬nych receptorów przez przeciwciała powoduje znaczące skrócenie ich cyklu życia. Jednak w normalnym przypadku przeciwciała nie są w stanie samodzielnie uśmiercić zarazków. Zajmują się tym znacznie większe naturalne komórki żerne i pozostałe komórki żerne układu odpornościowego, które atakują zarazki oznaczone specjalnie przez przeciwciała.
Liczbę przeciwciał we krwi, tak zwany poziom przeciwciał, mierzy się za pomocą stosunkowo tanich testów. Kwestią definicji pozosta¬je, od którego momentu stężenie to można uznać za „ochronne".
Wyżej opisane procesy stanowią jednak scenariusz idealny. W praktyce mamy często do czynienia z niespodziankami. Może się zdarzyć, że osoby z wysokim poziomem przeciwciał i tak zachorują, ponieważ przeciwciała nie mogą odnaleźć celu albo z jakiegoś powodu ich klucz nie pasuje do zamka źródła zakażenia. Tak samo osoby w ogóle pozbawione przeciwciał mogą sobie świetnie poradzić z infekcją, ponieważ sprawnie działający układ odpornościowy dysponuje różnymi możliwościami obrony komórkowej i identyfikuje niebezpiecznych intruzów także wtedy, gdy nie zostali oni oznaczeni przez przeciwciała. Tak więc poziom przeciwciał pozwala sformułować jedynie ogólną prognozę.
To właśnie stanowi decydującą słabość zawierających alumi¬nium substancji wzmacniających działanie, ponieważ wywołują one niemal wyłącznie taką reakcję przeciwciał i nie uwzględniają komórkowej odpowiedzi immunologicznej.
Ale przeciwciała są najbardziej podatnym na błędy elementem układu odpornościowego. Są one tak skonstruowane, że ich elemen¬ty pasują niczym klucz do zamka w miejscu połączenia. Nierzadko zdarza się jednak, że istnieje drugi, a nawet trzeci klucz, który pasuje do zamka tych przeciwciał - po prostu z powodu przypadkowego podobieństwa. Może to być także własne białko organizmu. Hiper- stymulacja przeciwciał stanowi więc ryzyko dla reakcji autoimmu- nologicznych.
Kolejnym problemem jest ciągła stymulacja układu odpornościo¬wego. Związki aluminium są dla komórek układu odpornościowego substancją nieznaną. Komórki żerne nie potrafią rozłożyć cząsteczek metalu, podobnie jak biomolekuł. Skutkuje to stanami zapalnymi. Stany zapalne jako mechanizmy obrony i naprawa organizmu same w sobie są zjawiskiem na wskroś pozytywnym, ale tylko wtedy, gdy stan zapalny kiedyś się kończy. Jeśli jednak nie uda się pozbyć alu¬minium i wydalić go z moczem lub z kałem, komórki odpornoś¬ciowe wariują. Dochodzi do przewlekłego stanu zapalnego, a ten może trwać długo - nawet przez całe życie. Po prostu dlatego, że tego rodzaju metale, z którymi żywy organizm nie ma żadnych do¬świadczeń, powodują utrzymywanie się ciągłego stanu alarmowego.
Przewlekłe stany zapalne, wywołane przez hiperaktywny układ odpornościowy, stanowią zatem ciągle zagrażający skutek zastoso¬wania aluminium w szczepionkach. Do tego dochodzi jeszcze jed¬nostronne wspomaganie tworzenia się przeciwciał, co samo w sobie jest już źródłem błędów i zawsze niesie ze sobą niebezpieczeństwo omyłkowego oznaczenia własnej tkanki organizmu jako obcej.
Jakże bardzo różni się od tego proces chorobowy kierowany przez układ odpornościowy! Gdzie stare, sprawdzone mechanizmy regulacyjne są niezaburzone, gdzie działanie jest inicjowane, realizowane i kończone według najlepszej oceny uczestniczących w tym komórek!
Jeśli organizm o własnych siłach zmaga się z chorobą i radzi sobie z nią, układ odpornościowy zyskuje dodatkowo kompleksową zdolność immunologiczną. Nie tylko zależy ona od poziomu przeciwciał, lecz także angażuje wiele innych elementów układu odpornościowego. I podczas gdy przeciwciała dość szybko obumierają, komórki pamięci układu odpornościowego żyją znacznie dłużej i czasem przez dziesięciolecia zachowują wspomnienie przezwyciężonej choroby.
Znacznie lepiej zabezpiecza to przed chorobami niż przeciwciała sprowokowane przez aluminium. Wysoka odporność komórkowa pozostaje w pamięci długotrwałej układu immunologicznego.
 
Debata na temat błonicy
 
Z punktu widzenia praktycznego zastosowania sole aluminium, ta¬kie jak wodorotlenek czy fosforan glinu, są dla producentów szcze¬pionek idealnym rozwiązaniem. Tanie i łatwo dostępne, nie wywo¬łują widocznych skutków ostrego zatrucia, a pożądany skutek łatwo zmierzyć za pomocą prostych testów krwi. Ponieważ takie choroby jak błonica czy tężec były niezwykle rzadkie - a wskutek popra¬wy warunków życia w ciągu dziesięcioleci stały się jeszcze rzadsze - szczepionki musiały dowodzić swojej skuteczności tylko w bardzo odosobnionych przypadkach.
Jednak właśnie tam, gdzie były potrzebne, ich ochrona okazywała się nader zwodnicza: na przykład podczas wielkiej epidemii błoni¬cy na wschodzie Europy. W latach dziewięćdziesiątych pochłonęła ona kilka tysięcy ofiar. Na przykładzie Ukrainy szczegółowo przyj¬rzałem się pracy naukowców w związku z tą epidemią. W tym kraju błonica zebrała szczególnie obfite żniwo. Byłem zaszokowany, gdy dowiedziałem się, jak bardzo faktyczne wydarzenia różnią się od ofi¬cjalnych informacji podawanych u nas. Mówiono nam bowiem, że w bloku wschodnim po upadku Związku Radzieckiego tak długo za¬niedbywano sprawę szczepień, aż błonica wykorzystała swoją szansę.
Kontrola książeczek szczepień wykazała jednak, że według za¬chodnich kryteriów nie szczepiono mniej, lecz wręcz za dużo: u nas podstawowe uodparnianie na błonicę obejmuje cztery szczepionki, a od kiedy w 2010 roku zmieniono kałendarz szczepień, tylko trzy. Na Ukrainie natomiast dzieci do szóstego roku życia, do pójścia do szkoły, dostawały aż sześć szczepionek.
A tak wyglądały wyniki analizy81: spośród 3723 dzieci, które na Ukrainie w latach 1992—1997 zachorowały na błonicę, 80,4 procent miało wszystkie wpisy w książeczce szczepień. Wśród 1920 chorych w wieku od 16 do 19 lat odsetek ten wyniósł nawet 81,5 procent.
Proszczepienna propaganda nie zawierała potem już ani słowa na temat tych zawstydzających liczb. Przygotowano bajeczkę o tym, jak to poczucie obowiązku w kwestii szczepień załamało się po upadku Związku Radzieckiego tak dramatycznie, że nastąpiła po nim, jako kara, epidemia błonicy. Gdy okazało się to nieprawdą, oświadczono, że stosowane w bloku wschodnim szczepionki były do niczego. Jed¬nak badania przeprowadzone w tym kierunku przez WHO nie wy¬kazały gorszej skuteczności niż w przypadku szczepionek zachodnich.
Po co więc szczepi się u nas dzieci na błonicę, skoro nie są wcale wiele lepiej chronione niż dzieci nieszczepione?
Na to pytanie nie zareagował w toku analizy żaden z ekspertów. Zamiast zanalizować prawdziwe przyczyny klęski, eksperci od szcze¬pień woleli skupić się na działaniach propagandowych. Podczas gdy analiza naukowa dawno już dowiodła nieskuteczności szczepień przeciw błonicy, ówczesny przewodniczący berlińskiej Stałej Ko¬misji do spraw Szczepień (STIKO) Heinz-Joseph Schmitt rozpo¬wszechniał inną wersję, a mianowicie że Niemcy i zachodnia Eu¬ropa uchroniły się przed epidemią błonicy dzięki obowiązkowości w przestrzeganiu kalendarza szczepień. Oficjalny przedstawiciel lekarzy pediatrów z Hamburga z całą powagą wygłosił zaś w wy¬wiadzie, który wówczas z nim przeprowadziłem, następującą radę: „Na przykładzie tej epidemii widać, jak ważne jest, byśmy w sposób kompletny szczepili swoje dzieci przeciw błonicy. Proszę sobie bo¬wiem wyobrazić, że pewnego dnia nasi żołnierze ruszą na wschód: poszliby na wroga pozbawieni ochrony!".
Tego rodzaju wypowiedzi doskonale pokazują, jakiego pokroju ludźmi są niektórzy fanatyczni zwolennicy szczepień.
W rzeczywistości błonica okazała się tym, czym zawsze była: cho¬robą czasu wojny, biedy i społecznej nierówności. Pierwsze przy¬padki błonicy w roku 1991 wystąpiły w koszarach wśród żołnierzy powracających z Afganistanu, a następnie rozprzestrzeniły się przez szpitale polowe i kliniki w sąsiednich krajach dawnego Związku Ra¬dzieckiego. Większość przypadków zgonu miała miejsce w środowi¬sku bezdomnych i alkoholików w miastach, w grupie wiekowej od 16 do 59 lat.
Brak sensu w wypowiedziach krajowych speców od szczepionek, również w kategoriach własnej logiki, pokazują badania przepro¬wadzone w berlińskim Instytucie im. Roberta Kocha, dotyczące odporności Niemców na błonicę. Wyniki badań ujawniły obraz prawdziwej katastrofy. Zgodnie z nimi u sporej części dorosłej lud¬ności poziom przeciwciał daleko odbiega od „wartości ochronnej", u około połowy dorosłych w ogóle nie stwierdzono występowania przeciwciał. Efekt szczepień w dzieciństwie u większości dorosłych dawno już znikł i nigdy nie został odświeżony. Pod tym względem zarazki błonicy znalazłyby w Niemczech — i zapewne także na po¬zostałym obszarze Europy - całą masę ofiar pozbawionych ochrony. A jednak epidemia ograniczyła się w gruncie rzeczy do mieszkańców biednych dzielnic Kijowa, Mińska i Moskwy.
Najwyraźniej stare modele zarazy z czasów Louisa Pasteura i Roberta Kocha nie działają w społeczeństwie, w którym panują pokój i dobrobyt. Eksperci od szczepień i spora część konserwatywnego medycznego establishmentu wciąż jednak upierają się przy dogmatach liczących ponad sto lat.
W przypadku bardzo starych szczepień, takich jak właśnie szczepienie przeciw błonicy, a także tężcowi, nasuwa się pytanie, czy w ogóle zostałyby dziś dopuszczone do obrotu, gdyby chodziło o nowe produkty.
Dowód na skuteczność polega bowiem nie na udowodnieniu, że szczepionka faktycznie jest w stanie zapobiec zachorowaniu, lecz wyłącznie na przeliczeniu przeciwciał we krwi. Potrzebny jest odpo¬wiedni wynik testu na przeciwciała i wtedy uznaje się szczepionkę za skuteczną. To zaś, że przeciwciała te w sytuacji zagrożenia nie pełnią właściwie żadnej funkcji ochronnej, pokazał w drastyczny sposób przykład epidemii błonicy.
 
Jeszcze silniejsze substancje wzmacniające działanie
 
W sumie logiczne byłoby przekonanie, że nowe szczepionki są lep¬sze niz starsze. Że zarówno skuteczność, jak i bezpieczeństwo szcze¬pień są badane bardziej rygorystycznie i że odpowiednie instytucje starannie pilnują, by wszystko przebiegało jak należy.
Nawiązując zaś do tematu tej książki, być może niektórzy mają nadzieję, że w nowych szczepionkach zamiast problematycznych związków aluminium stosowane są alternatywne rozwiązania.
W przypadku obu szczepionek przeciw HPV, które trafiły na ry¬nek kilka lat temu, mocno reklamowanych jako „szczepionki na raka", na postawione w poprzednim akapicie pytanie trzeba odpo¬wiedzieć: „nie".
Gardasil i Cervarix - tak bowiem brzmią nazwy handlowe tych substancji - zaleca się dziewczynkom i młodym kobietom w profi¬laktyce raka szyjki macicy. W Niemczech za te drogie szczepionki płacą kasy chorych.
Zacznijmy od substancji wzmacniających działanie. Obie szcze¬pionki zawierają nowe, podobno „udoskonalone" adiuwanty. Owo udoskonalenie nie odnosi się jednak do zwiększenia poziomu bez¬pieczeństwa szczepionych osób, lecz do silniejszej reakcji immunologicznej na nowe substancje wzmacniające. Mówi się, że z jednej strony pozwala to zaoszczędzić na substancji czynnej, z drugiej wydłuża czas działania szczepionki.
Substancja wzmacniająca nowego rodzaju w Gardasilu to wynala¬zek amerykańskiego koncernu Merck o symbolu AAHS (amorphus aluminium hydroxyposphate sulfate). Jest to wzmocniony związek glinu, niemający wiele wspólnego z tradycyjnie stosowanymi substancjami.
Substancja wzmacniająca działanie zastosowana w Cervarixie to związek chemiczny soli glinu z białkami salmonelli, na które układ odpornościowy reaguje szczególnie gwałtownie. Jak dumnie ob¬wieszcza koncern w komunikacie prasowym, „wytwarzanych jest osiem razy więcej przeciwciał niż przy naturalnej infekcji dzikimi wirusami". Wkrótce wśród uczestniczek badań zanotowano alar¬mująco wysoki odsetek poronień. Dla amerykańskich instytucji wydarzenia te - w przeciwieństwie do Unii Europejskiej - były po¬wodem początkowej odmowy dopuszczenia szczepionki Cervarix do obrotu82.
Poza tym w przypadku obu szczepionek w trakcie fazy badawczej wystąpiły u zdumiewająco wielu młodych kobiet nowe, nieznane dotąd choroby, powiązane z „autoagresywną reakcją układu odpor¬nościowego".
Jeśli chodzi o Gardasil, amerykańskie instytucje zajmujące się zdrowiem wymogły nawet uwzględnienie w ulotce zapisu nawią¬zującego do obserwacji, że u 2,3 procent uczestniczek w okresie badań (około 18 miesięcy) wystąpiły „nowe choroby o potencjalnie autoimmunologicznym podłożu". Znaczy to, że zachorowała co 41 uczestniczka. I taki środek jest oficjalnie dopuszczany do stosowania u młodych dziewcząt!
Organy uznały to jednak za „najwyraźniej normalne zjawisko w tym wieku", ponieważ także w grupie kontrolnej zachorował rów¬nie wysoki odsetek dziewczynek.
Najczęściej jednak w raportach pomijano jedną istotną informa¬cję, mianowicie fakt, że również w szczepionkach placebo, apliko¬wanych grupie kontrolnej, zarówno w przypadku Gardasilu, jak i Cervariksu, zawarte były adiuwanty z udziałem aluminium.
Lekarz Klaus Hartmann, długoletni pracownik niemieckiego Instytutu im. Paula Ehrlicha, a obecnie biegły sądowy w dziedzi¬nie bezpieczeństwa szczepień, nazywa „niepojętą nieodpowiedzialnością" dopuszczenie przez instytucje rejestrujące takiego sposobu postępowania. „W ten sposób ukryto oczywiście wszystkie skutki uboczne aluminium".
Szczepionki HPV są obecnie sprzedawane w milionach egzemplarzy i na przykład w Niemczech znajdują się na szczycie listy najlepiej sprzedających się leków. Produkującym je koncernom przynoszą miliardowe zyski. Młode kobiety, oczekujące, że ten drogi zastrzyk uchroni je przed rakiem, wystawiają się jednak na ogromne niebezpieczeństwo. Ryzyko, które - w razie ciąży - rozciąga się także na nienarodzone dziecko, ponieważ sole aluminium nie tylko pobudzają (drażnią) układ odpornościowy, lecz także mają działanie neurotoksyczne, szczególnie dla organizmów rozwijających się.
Niezrozumiałe jest dla mnie rozumowanie niektórych lekarzy uczestniczących w tego rodzaju badaniach i uważających, że wszyst¬ko jest w porządku. Moim zdaniem oczywistością jest badanie no¬wej szczepionki wyłącznie w zestawieniu z grupą kontrolną, w któ¬rej uczestniczki nie są szczepione wcale lub podaje im się neutralny roztwór soli fizjologicznej. Tylko bowiem wtedy, gdy nie będzie między obiema grupami żadnej różnicy, zyskamy dowód, że szczepionka czy też jej zawierająca aluminium substancja pomocnicza nie wyrządzają żadnych szkód.
W sprawie szczepionek HPV zwróciłem się do prominentnej ame-rykańskiej lekarki Diane Harper, uczestniczącej w procesie rejestra¬cji obu szczepionek. Profesor Harper jest szefową działu badawcze¬go na uniwersytecie w Kansas City w stanie Missouri i od wielu lat zajmuje się badaniem wirusów brodawczaka ludzkiego.
Ten rozdział ma postać wywiadu, ponieważ bardzo interesujące wydaje mi się to, jak uznana ekspertka wypowiada się na temat ot¬wartych kwestii w swojej dziedzinie, szczególnie na temat działania aluminium.
Jej odpowiedzi bardzo mnie zaskoczyły, podobnie jak wyrażona przez nią otwarta krytyka tych badań:83
Czy mamy wystarczającą wiedzę o oddziaływaniu na układ odpornoś¬ciowy substancji zawierających aluminium? Jakie jest pani zdanie na ten temat?
Harper: Myślę, że musimy zwrócić na to uwagę. Adiuwanty były po prostu przez dłuższy czas pomijane. To prawda, że ludzie, któ¬rzy pracują ze szczepionkami, nie zastanawiają się zbytnio nad adiuwantami. Zamiast tego zajmują się raczej antygenami — a więc tymi substancjami czynnymi, które są w nich stosowane. Jednak dla naukowca bardzo ważne jest stawianie pytań i pochylenie się również nad drażliwymi kwestiami, które w przeszłości były uwa¬żane za nietykalne. Wiemy, że z ludźmi poddanymi szczepieniom działy się złe rzeczy. Nie zawsze wiemy, dlaczego dochodzi do czegoś takiego, i może rzeczywiście odpowiedzialny jest za to zawierający aluminium adiuwant. Może być tak, że aluminium długofalowo powoduje szkody, które kumulują się w czasie. Wiemy o epidemii chorób otępiennych wśród osób z pokolenia pierwszego baby boom, które teraz wchodzi w wiek emerytalny. Wiemy, że pokolenie to należy do najczęściej szczepionych generacji w całej historii ludzko¬ści. Głupotą byłoby, gdyby nauka zamykała na to oczy. Obciążenie aluminium ze wszystkich źródeł - włączając w to dawki aluminium zawarte w szczepionkach - powinno podlegać ocenie. Musimy sta¬wiać takie ważne pytania i raczej nie zdołamy na nie odpowiedzieć na podstawie pojedynczych badań. Trzeba będzie całego pokolenia naukowców zbierających dane, aby zmienić praktykę medyczną. Ale jeśli kiedyś nie zaczniemy, nigdy do tego nie dojdziemy.
Władze nie zalecają obecnie wykonywania u ludzi żadnych testów bez¬pieczeństwa pod kątem adiuwantów zawierających aluminium. Czy nie jest to ogromne zaniedbanie?
Harper: Oczywiście, władze powinny się zatroszczyć również o bez-pieczeństwo adiuwantów, a nie z góry zakładać, że nie powodują one żadnych szkód.
Wróćmy jeszcze do badań przed rejestracją Gardasilu: skoro w grupie zaszczepionej, tak samo jak w grupie kontrolnej u 2,i procent uczest¬niczek wystąpiły objawy uboczne, to mogą one tvynikać z działania aluminium zaaplikowanego w obu grupach. Czy taką strukturę badań określiłaby pani jako prawidłową?
Harper: To prawda, że również grupie kontrolnej wstrzyknięto placebo z adiuwantem zawierającym aluminium. Nie było place¬bo z soli fizjologicznej. Gdyby to adiuwant zawierający aluminium miał spowodować owe 2,3 procent przypadków skutków ubocznych, zobaczylibyśmy je faktycznie w obu grupach. Nie ma dowodu, że przyczyną było aluminium ani też dowodu na jego niewinność. Faktycznie nie istnieją badania, które w jakimś stopniu podjęłyby problem oddziaływania aluminium. Należało zastosować sól fizjo¬logiczną w grupie kontrolnej.
Miała pani przecież ważny udział w tych badaniach. Dlaczego pani tego nie zażądała?
Harper: Nie miałam żadnego wpływu na kształt badań. Został on ustalony między odpowiednimi władzami a koncernem Merck. Urzędy w Stanach Zjednoczonych i w Unii Europejskiej powin¬ny były się upierać przy zastosowaniu soli fizjologicznej w grupie kontrolnej. Wtedy tak by się stało. Ale obecnie urzędy zupełnie nie interesują się adiuwantami. Chcą tylko wiedzieć, czy antygeny po¬wodują miejscowe zaczerwienienia lub obrzęki.
Może powody były natury taktycznej? Może dla szczepionki konfronta¬cja z neutralnym roztworem nie byłaby korzystna? Różnica, jeśli chodzi o skutki uboczne, byłaby zapewne jeszcze wyraźniejsza. Harper: To prawda. Dobrze by się było tego dowiedzieć. Ale nie mieliśmy na to żadnych szans.
Czy sądzi pani, że koncern Merck łączą z władzami bliskie stosunki? Czy jest za mało kontroli?
Harper: Dr Julie Gerberding była w przeszłości dyrektorką CDC (amerykańska instytucja Center for Disease Control), teraz zaś jest szefową działu szczepień w Merck. Merck generalnie lubi przejmo¬wać kadrę kierowniczą z urzędów.
Badania Petera Aaby'ego w zachodniej Afryce (zob. s. 130 nn.) pokazu¬ją, że szczepionki zawierające aluminium mogą być groźne dla zdrowia dzieci. Czy mamy wystarczającą wiedzę na temat takiego oddziaływa¬nia?
Harper: Jego praca jest taka ważna! Nie dysponujemy obecnie wy-starczającą ilością dobrze przeprowadzonych badań, by na to od-powiedzieć. Ta dziedzina jest bardzo młoda i musimy zachęcić fi-nansistów do umożliwienia ściśle określonych badań. Musimy też zachęcić rządy i kasy chorych do wspierania tych badań. Istnieje dość dowodów na ciężkie reakcje, które mogą mieć związek z alu¬minium.
Od wielu dziesięcioleci urzędy zalecają szczepionki, w których skład jako substancja pomocnicza wchodzi aluminium. Pod tym względem jadą z producentami na jednym wózku i naraziliby się na potężną kry- tykę, gdyby miało się okazać, że aluminium może stanowić zagrożenie. Harper: Z pewnością. Ale nie można się wiecznie ukrywać za tym, co było kiedyś i co się kiedyś robiło. Dlatego lepiej byłoby, gdyby się zdobyli na odwagę i zrobili krok do przodu. Musimy pilnie znaleźć odpowiedzi na te pytania i musimy się też dobrze zastanowić nad starymi kalendarzami szczepień, aby zobaczyć, co w nich jest dobre, a co złe.
Zna pan filmy z Harrym Potterem? Instytucje zajmujące się zdro¬wiem nie powinny się zachowywać jak Dolores Umbridge z tą swoją doktryną: „Nie kwestionuj mojego autorytetu, będzie tak, jak za¬wsze było do tej pory!". Mam nadzieję, że urzędy te będą miały odwagę spojrzeć na to naprawdę bez uprzedzeń i popracować nad tym wszystkim, co dziś znane jest już jako fakty. W każdym razie potrzebna jest zachęta i potrzebni są ludzi, którzy będą stawiać py¬tania i zdecydują się poszukać na nie odpowiedzi. Sprostanie temu wyzwaniu i konfliktom, jakie ze sobą przyniesie, będzie wymagało wielkiego zaangażowania.
 
Reality check
 
Eszter Nagy, wówczas szefowa działu badawczego rozwijającego się wiedeńskiego producenta szczepionek Intercell, w rozmowie, którą przeprowadziłem z nią latem 2010 roku na temat opracowania no¬wej szczepionki przeciw pneumokokom, szybko przeszła do prob¬lematycznej kwestii aluminium. Mówienie o negatywnych stronach tej substancji przychodziło jej ze szczególną łatwością, ponieważ nowa szczepionka firmy Intercell nie zawiera aluminium, lecz zasto¬sowano w niej nową substancję wzmacniającą działanie, oznaczoną kodem IC3,.
Najpierw wspomniała o znanych wadach aluminium: że wzmacnia ono jedynie produkcję przeciwciał, nie zaś komórkową obronę układu immunologicznego. „Z badań klinicznych wiemy jednak, że szczególnie w przypadku chorób wywołanych przez pneumokoki pierwszoplanowe znaczenie mają limfocyty T układu odpornościo¬wego - tłumaczy Nagy. — Aluminium natomiast powoduje raczej tłumienie odpowiedzi immunologicznej".
Jest to interesująca wypowiedź naukowca, którego główny obszar badań stanowią właśnie owe substancje wzmacniające działanie. Oznacza to bowiem, że aluminium właściwie przynosi sensowne efekty jedynie w ramach owego sztucznego systemu, który został stworzony specjalnie na potrzeby oceny skuteczności szczepionek. Aby szczepionka mogła być dopuszczona do obrotu, trzeba pokazać odpowiednim urzędom, że jest ona w stanie pobudzić organizm zaszczepionej osoby do produkcji przeciwciał. Przeciwciała te łatwo zmierzyć i powyżej pewnego określonego poziomu zakłada się, że ich ilość wystarczy, aby uchronić przed infekcją, dlatego łatwo podać wartości graniczne. Poziom przeciwciał we krwi można zmierzyć prosto i tanio za pomocą odpowiednich testów. To, co definiuje się jako „ochronny poziom przeciwciał", jest granicą określoną tylko umownie, gdyż w większości badań nie trzeba wcale przedstawiać dowodu, że poziom ten faktycznie chroni. Choroby, przeciw którym się szczepimy, są na to najczęściej zbyt rzadkie albo rozwijają się - jak w przypadku szczepionki HPV przeciwko rakowi szyjki macicy - powoli, przez wiele lat. Aby zmierzyć rzeczywisty poziom ochrony szczepionki przeciw rzadkiej chorobie, grupa badawcza musiałaby liczyć sto tysięcy osób albo więcej, a badania trwać przynajmniej dziesięć lat. Byłoby to oczywiście bardzo dro¬gie. Poza tym w przypadku tak długich badań dopuszczenie szcze¬pionek do rynku przeciągałoby się i firmy mogłyby je wprowadzić do obrotu znacznie później, co powodowałoby opóźnienie zwrotu z inwestycji. Jeżeli takie badania dałyby w ogóle jakiś pozytywny wynik, gdyż prawdziwe reality check, a tym byłyby takie właśnie uczciwe badania, nieraz już poskutkowało zimnym prysznicem dla zwolenników podobnych terapii. Mechanizm działania, który wy¬daje się nam teoretycznie logiczny i korzystny, może mieć bowiem nieznane skutki, które w sumie spowodują odwrócenie pozytywne¬go efektu na niekorzyść.
Wystarczy tylko wspomnieć niesamowity boom związany z zastępczą terapią hormonalną, po której eksperci w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych spodziewali się prawdziwych cudów. Również w tym wypadku podstawowy mechanizm zdawał się jasny: u kobiety wchodzącej w wiek przekwitania w ciągu stosunkowo krótkiego czasu produkcja estrogenów i pozostałych hormonów płciowych zostaje dramatycznie zredukowana, a następnie całkowi¬cie zatrzymana. Prowadzi to do menopauzy, naturalnego zakończenia procesu miesiączkowania i tym samym okresu płodności.
Dostarczając kobietom hormony płciowe w okresie przekwitania, ginekolodzy chcieli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: po pierwsze, złagodzić objawy menopauzy, po wtóre spowolnić proces starzenia i zredukować pozostałe problemy drugiej połowy życia. Tezy te znalazły poparcie w wielu badaniach naukowych: niższe ry¬zyko nowotworów, mniej chorób układu krążenia, mniej złamań kości, młodszy, bardziej witalny wygląd, mniej depresji i znacząco zmniejszone ryzyko chorób otępiennych i choroby Alzheimera.
Dodatki medyczne czasopism pełne były tego rodzaju obietnic, prognozy te potwierdzała również większość badań naukowych. To były takie badania jak te, które zawsze pokazuje się w przypadku szczepień — bez prawdziwej grupy kontrolnej, z krótkim czasem obserwacji. Sukces określają nie faktyczne cele (a więc na przykład częstość występowania zawału serca lub chorób nowotworowych), lecz parametry laboratoryjne. Parametr laboratoryjny, na przykład ciśnienie krwi czy poziom cholesterolu, to wartość łatwa do zmie¬rzenia. Zależnie od wyników badań tworzy się swego rodzaju kal¬kulację określającą, czy prawdopodobieństwo osiągnięcia celu jest zwiększone. Ta metoda pozwala zaoszczędzić czas i pieniądze prze¬znaczone na badania, znacznie jednak zwiększa stopień niepewno¬ści. Gdyby w dwóch grupach uczestniczących w badaniach policzyć faktyczne przypadki nowotworów, wynik byłby realny, jeśli jednak oprze się obliczenia na podstawie wartości laboratoryjnych, wyliczy się z tego teoretyczne ryzyko nowotworu i po pół roku ogłosi zakoń¬czenie badań, to ich wynik pozostanie zawsze hipotezą.
Właśnie na takich hipotezach zbudowano wartość hormonalnej terapii zastępczej. Branża kwitła, eksperci od spraw hormonalnych zarabiali równie doskonale co producenci preparatów, a miliony kobiet były przekonywane przez lekarzy do codziennego zażywania specyfików.
Na przełomie tysiącleci dwie trzecie amerykańskich kobiet od po¬czątku menopauzy brało tabletki hormonalne, w Europie blisko po¬łowa. Krytycy tej masowo stosowanej terapii należeli do rzadkości; jeśli już ktoś publicznie zabierał głos, zbierał cięgi od najlepszych speców od spraw hormonalnych, którzy bez wahania używali sobie na owych „wrogach kobiet".
Tak, a potem domek z kart runął, kompletnie się zawalił. A dla¬czego?
Na światło wyszły gorzkie prawdy ujawnione w toku dwóch du¬żych badań sfinansowanych nie przez firmy farmaceutyczne, lecz z pieniędzy publicznych: przez brytyjską „Million Women Study"84 i amerykańską „Women's Health Initiative"8'. Wyniki tych badań publikowano systematycznie począwszy od 2002 roku. Były one wystarczająco obszerne, trwały dostatecznie długo i uwzględniały prawdziwą grupę kontrolną z zastosowaniem placebo, do której wybierano uczestniczki całkowicie losowo. Tylko takie badania fak¬tycznie odtwarzają rzeczywistość i dlatego mają wartość dowodu.
W tym wypadku wyniki uzyskano nareszcie nie na podstawie war¬tości laboratoryjnych lub podobnych pomocniczych konstrukcji, lecz po prostu zliczono rzeczywiste wydarzenia: odnotowano każdy przypadek nowotworu, każdy zawał, każde wystąpienie osteoporozy czy depresji. Następnie grupy, które otrzymywały hormony, zostały porównane z grupami kontrolnymi, w których kobiety otrzymy¬wały tak samo wyglądające tabletki, lecz bez substancji czynnej. Wybuchła bomba, gdy trzeba było przerwać amerykańskie badania, ponieważ ustalona uprzednio granica bezpieczeństwa została w waż¬nym punkcie przekroczona. Nie zdarzyło się to jednak, jak progno¬zowali liczni eksperci, w grupie placebo, lecz w grupie zażywającej hormony. Wystąpiło w niej dramatycznie więcej przypadków raka piersi niż w grupie porównawczej i gdy przekroczony został poziom alarmowy, nastąpiło automatyczne przerwanie badań.
Teraz ujawniono również wszystkie pozostałe kwestie badawcze i obliczono wyniki. Okazało się, że w pozostałych obszarach wy¬gląda to równie źle jak w odniesieniu do raka piersi. Tylko niewiele spośród opartych na wcześniejszych badaniach obietnic wytrzyma¬ło „reality check". Niewielką przewagę grupy zażywającej hormo¬ny wykazano jedynie w odniesieniu do złamań uwarunkowanych osteoporozą i do depresji związanych z menopauzą. Jednak zosta¬ło to wielokrotnie zniwelowane dramatycznie podwyższonym ry¬zykiem raka piersi. Dramatyczny był także wzrost liczby zatorów płucnych, ponieważ hormony najwyraźniej sprzyjały tworzeniu się zakrzepów w żyłach. Błędna okazała się teza dotycząca pozytywne¬go wpływu hormonów na sprawność intelektualną ze względu na poprawę ukrwienia mózgu. Wręcz przeciwnie, ryzyko zapadnięcia na choroby otępienne było nawet większe. Podobnie jak zagrożenie zapaleniem pęcherzyka żółciowego i kilkoma innymi schorzeniami.
Z „mrówczej perspektywy" codziennej praktyki żaden z przepi¬sujących hormony lekarzy nie miałby możliwości dostrzeżenia tych dramatycznych procesów. Gdyby w dalszym ciągu kierowano się jedynie medycznymi wnioskami o rzekomo niezbitej logice i stoso¬wano tylko stare badania z użyciem laboratoryjnych mierników, dziś w Europie zapewne nie połowa, lecz 90 procent kobiet w okresie menopauzy regularnie zażywałoby środki hormonalne. Szanse na odkrycie rzeczywistych skutków ubocznych tej terapii byłyby równe zeru. A jeśli jakieś niewielkie badania dostarczyłyby sygnału na te¬mat tego ryzyka, ich konsekwencją byłoby wprowadzenie na rynek pięciu innych badań, sfinansowanych przez przemysł. To wcale nie znaczy, że ich autorzy musieliby oszukiwać. O tym, że statystyce można pomóc, aby podrasować wyniki w pożądanym kierunku, wie każdy specjalista od biometryki medycznej. Konieczne jest jedynie nadanie badaniom „odpowiedniej" struktury przez dobranie „ideal¬nych" mierników, optymalne dostosowanie czasu badania i zadba¬nie o prawidłowy dobór jego uczestniczek, które nie będą miały za sobą określonych chorób, będą pochodziły z odpowiedniej warstwy społecznej i regionu geograficznego. W ten sposób za pomocą „inte¬ligentnej" struktury można wpłynąć na osiągane wyniki.
Nieco trudniej jest podrasować po fakcie badania, które nie dały pożądanego wyniku. Jeszcze kilka lat temu takie prace lądowały nie-uchronnie w koszu na śmieci albo znikały w zamykanych na klucz szafach. Od kiedy prowadzenie badań należy na początku zgłosić, aby mieć później szansę opublikowania ich wyników w renomowa¬nym czasopiśmie, nie można już tak łatwo spowodować, by jakaś praca po prostu znikła.
Również w tym wypadku niekoniecznie trzeba mówić o umyśl¬nym oszustwie. Ludzie po prostu chętnie oglądają to, co chcieliby zobaczyć. A jeśli jakaś metoda oceny danych daje „lepsze" wyni¬ki, to pokusa, by właśnie tę metodę uznać za najodpowiedniejszą, jest bardzo silna. Bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jako tako obiektywna, krytyczna autorefleksja należy do bardzo rzadkich cech charakteru. Również od kolegów czy od szefów napływają raczej komunikaty pochwalające „sukces", a tym samym pożądany efekt badań.
Istnieje także oczywiście presja ze strony sponsorów oczekujących od „swoich naukowców" pozytywnej oceny własnych produktów. O tym, jak bardzo nagradzani eksperci są gotowi nagiąć się do tych cichych — lub też otwarcie formułowanych - oczekiwań, świadczą liczne przykłady.
W tym przypadku jednak wszystko poszło inaczej. Pielęgnowa¬na i pieszczona iluzja hormonalnego zdroju wiecznej młodości, za¬trzymującego nieubłagane tryby czasu i redukującego dolegliwości oraz choroby drugiej połowy życia, rozpadła się w pył, ponieważ powołane do tego instytucje raz zrobiły to, do czego właściwie zo¬stały powołane: zbadały praktyki rynkowe i obiektywnie sprawdziły bezpieczeństwo stosowanych (i sprzedawanych) terapii przy użyciu najlepszych dostępnych metod medycyny opartej na dowodach (ievidence based medicine).
Konsekwencją tych publikacji był gwałtowny spadek przepisywa¬nych kuracji hormonalnych. Dawni zwolennicy stali się teraz nagle krytykami, a ci ginekolodzy, którzy wciąż jeszcze wierzyli w ich po¬zytywne działanie i dalej je zapisywali, byli dyskwalifikowani jako niepoprawni dziwacy. Zbyt wielka była moc dowodów, aby pozo¬stawiać tu jeszcze uchylone drzwi.
Jeszcze dziś publikowane są nowe prace poświęcone badaniom nad dokładnym działaniem dawnych cudownych pigułek. Ujawnia się przy tym przerażające szczegóły. Na przykład w grupie wiekowej kobiet od 50 do 59 lat, które nigdy nie brały leków hormonalnych, ryzyko raka piersi było mniejsze o 70 procent w porównaniu z ko¬bietami, które zaczęły je przyjmować zaraz po menopauzie86.
Od czasu odstawienia leków hormonalnych liczba zachorowań na raka piersi w krajach uprzemysłowionych wyraźnie spada. I jest to bodaj jeden z najbardziej przewrotnych skutków nowoczesnej pro¬filaktyki medycznej: to, że akurat rezygnacja z takiej profilaktyki przyniosła taki efekt.
Jeśli chodzi o szczepienia, nie widać na horyzoncie żadnych badań, które mogłyby dostarczyć obiektywnych dowodów na ich rzeczy¬wiste efekty. W branży zaś część ekspertów od szczepień omija ten śliski temat szerokim łukiem. Chyba że chce się, tak jak dyrektorka naukowa producenta szczepionek Intercell, wprowadzić na rynek produkt konkurencyjny w stosunku do soli aluminium. W naszej rozmowie Eszter Nagy sama podjęła temat, którego nigdy jeszcze żaden producent szczepionek nie zainicjował z własnej woli. Wspo- mniaia, że „aluminium może powodować autyzm i inne choroby", pożądane więc byłoby przestawienie się na inne substancje wzmac¬niające, z którymi nie byłoby takich problemów.
Argument ten przypomniał mi dyskusję z Klausem Hartman- nem, zaprzyjaźnionym lekarzem, który przez długie lata był odpowiedzialny za bezpieczeństwo szczepień w Instytucie im. Paula Ehrlicha, teraz zaś pracuje jako niezależny ekspert. Rozmawialiśmy o problematycznej roli aluminium w przypadku wielu chorób ukła¬du odpornościowego i skandalicznej bezczynności urzędów. Hart- mann przytoczył wtedy zaskakujący argument: „Moja nadzieja, że coś się w tym względzie zmieni, opiera się wyłącznie na producen¬tach szczepionek - oświadczył. - Od urzędów nie należy oczekiwać absolutnie niczego, ale gdy tylko na rynku pojawią się konkurencyj¬ne szczepionki, które nie będą zawierały aluminium, dopiero wtedy zacznie się mówić otwarcie o złych stronach aluminium".
Wypowiedzi Nagy dobitnie potwierdziły jego prognozy. A jednak wstrząsające jest to, że od wielu tysięcy wysoko wykwalifikowanych specjalistów, zatrudnionych w międzynarodowych i krajowych instytutach służby zdrowia, których zadaniem jest zająć się decy¬dującymi sprawami bezpieczeństwa, nie słyszymy żadnej krytyki, a najbardziej dziwacznie zaprogramowane badania i ich interpre¬tacje są usłużnie akceptowane. Coraz częściej odnosi się wrażenie, że urzędy uaktywniają się tylko na wezwanie przemysłu. W takiej sytuacji można więc tylko mieć nadzieję, że w coraz szerszym stop¬niu będzie możliwe umacnianie się na rynku substancji wzmacnia¬jących niezawierających aluminium i nieszkodzących zdrowiu. Być może pod wpływem rosnącej konkurencji i wezwań kierowanych do urzędów zdobędą się one na odwagę i zakażą stosowania alu¬minium, tak jak na przełomie tysiącleci udało się to - po wielu latach publicznej krytyki - w przypadku środków konserwujących zawierających rtęć.
Teraz jednak urzędy spełniają raczej odwrotne zadanie. Ponieważ zawierające aluminium substancje wzmacniające efekt, ze względu na użycie ich miliardy razy w ciągu niemal ioo lat, uchodzą za całkowicie niegroźne i w pełni bezpieczne, żywot substancji wzmacnia¬jących nowej generacji nie będzie łatwy. W ich przypadku formułuje się bowiem najbardziej surowe kryteria bezpieczeństwa, żąda nader drogich i długotrwałych badań, którym aluminium nigdy nie było poddawane. Wręcz przeciwnie. Producentom szczepionek udało się nawet stworzyć glejt dla adiuwantów zawierających aluminium, który - zgodnie z wytycznymi UE — zwalnia je od wszelkich badań nad bezpieczeństwem, i to nawet w przypadku nowych połączeń aluminium z innymi związkami. Według mojej wiedzy w całej farmaceutyce nie ma drugiego takiego glejtu. Podczas gdy herbata rumiankowa i kapsułki z miłorzębem podlegają surowym badaniom pod kątem bezpieczeństwa, to w tym wrażliwym obszarze po prostu przymyka się oczy, i to w czasach, gdy znaleźliśmy się w samym środku światowej pandemii niewytłumaczalnych zaburzeń układu odpornościowego.
« Ostatnia zmiana: (Pią) 30.10.2015, 12:48:49 wysłana przez BladyMamut »
Zapisane
“Zacznij tam gdzie jesteś, użyj tego co masz, zrób co możesz”
Nie negocjuje na rozsądnych warunkach z ludźmi, którzy zamierzają mnie pozbawić rozsądku.
 
Jeśli widzisz uszkodzony post - kliknij "Zgłoś do moderatora". Dziekuje
Offline BladyMamut
Administrator
*
Wiadomości: 2 374
Reputacja: +12/-0
 
Odp: Związki aluminium w szczepionkach
« Odpowiedź #1 dnia: (Pon) 19.10.2015, 00:19:55 »
Niebezpieczna manipulacja
 
To, że przeciwciała mogą także szkodzić, pokazaliśmy już na przykładzie błędnego oznaczania własnych komórek organizmu. Ponieważ w przyrodzie nic nie jest doskonałe i istnieją podobieństwa, może dojść do pomyłek. Jeśli więc układ immunologiczny zostanie raz „nastawiony" na błędną reakcję, trudno będzie potem pozbyć się tego wzorca. Współczesna medycyna nie radzi sobie z leczeniem ugruntowanej reakcji autoimmunologicznej czy też alergii. Jest to jedna z najbardziej istotnych przyczyn, dla których nieostrożnością jest masowe stosowanie u zdrowych ludzi substancji, która nieuchronnie zmusza układ immunologiczny do tworzenia nowych przeciwciał.
Ryzyko wyprodukowania autoprzeciwciał, oznaczających nie te komórki, co trzeba, jest jednak tylko jednym z wielu problemów towarzyszących stosowaniu aluminium w szczepionkach. Prócz bezpośredniego, toksycznego oddziaływania na komórki, do których przywierają hiperaktywne jony aluminium, istnieje, jak widzieliśmy, ryzyko trwałego pobudzenia układu odpornościowego, co może prowadzić do powstania przewlekłego stanu zapalnego. Objawy mogą być różne, zależnie od tego, w którym miejscu i w jakim narządzie stan ten się umiejscowi (lista chorób, którym w różnym stopniu sprzyja aluminium albo które wywołuje aluminium, została zamieszczona na s. 226).
Szereg dalszych wskazań z prac naukowych nasuwa obawy, że ta lista koszmarów może się jeszcze wydłużyć, jeśli obserwowane zjawiska okażą się prawdziwe. W kilku badaniach pojawiło się bowiem pytanie, czy aluminium jest w stanie na stałe przeprogramować nasz układ odpornościowy w niewłaściwym kierunku.
To, że szczepionki dokonują manipulacji w układzie odpornościowym, jest faktem, i taki był też cel ich stosowania - doprowadzenie do tego, by pod wpływem szczepionki człowiek przez całe życie był chroniony przed określoną chorobą, a zatem należało wpisać tę informację na trwałe do układu immunologicznego. Taki jest sens tego działania.
Ale jakie są jego ciemne strony?
Czy Peter Aaby ma rację, twierdząc, że szczepionki, abstrahując całkowicie od ich specyficznego celu, czyli ochrony przed określoną chorobą, mają jeszcze przynajmniej jeden, równie ważny uogólniony efekt?
Większość ekspertów od szczepień rzuca w odpowiedzi gładkie „nie". Zgodnie z wiedzą uniwersytecką szczepienia są specyficznym działaniem profilaktycznym skierowanym przeciw określonym cho¬robom i, abstrahując od tego, nie ingerują w mechanizmy ludzkiego organizmu. Może się czasem zdarzyć, że szczepionka nie zadziała, to znaczy w pamięci układu odpornościowego nie zostanie zapisana pożądana informacja immunologiczna. Ale pomijając przypadki „niepowodzeń szczepiennych", nie jest znane jakiekolwiek ich negatywne działanie. Obowiązuje generalna zasada „nie pomoże, ale i nie zaszkodzi". Oczywiście zaraz potem następuje uspokajająca informacja, że szczepienia w zdecydowanej większości pomagają.
Inne natomiast są obserwacje lekarzy. Ich zdaniem dzieci, którym podano dużo szczepionek, często są znacznie słabszego zdrowia niż dzieci szczepione mało lub wcale. Od kilku lat uczestniczę w forum, do którego należy kilkudziesięciu lekarzy i gdzie otwarcie dyskutuje się o aktualnych badaniach naukowych, a także o kwestiach z dziedziny praktyki medycznej. Większość uczestników tego forum - prócz akademickiego wykształcenia medycznego - ma dodatkowe kwalifikacje z zakresu medycyny naturalnej, homeopatii lub innych dziedzin uzupełniających. I niemal wszyscy z biegiem lat pracy stawali się coraz bardziej krytyczni wobec szczepień. Kilku lekarzy z tego kręgu w ogóle już przestało szczepić i odsyła rodziców, którzy chcą szczepić dzieci zgodnie z kalendarzem szczepień, do kolegów po fachu. Większość jednak szczepi, o ile rodzice po wnikliwej rozmowie podejmą taką decyzję. Odstępstwa od widełek czasowych zalecanych w kalendarzu szczepień są jednak raczej regułą niż wyjątkiem. Na pierwszym miejscu stoi indywidualne podejście, zależnie od stanu i dotychczasowego rozwoju dziecka.
Decydujące dla tej rosnącej wstrzemięźliwości stały się obserwacje, z których wynikało, że zdrowie wielu dzieci po szczepieniach zdawało się słabsze niż przedtem. W wewnętrznych komunikatach czytałem często o zatroskaniu spowodowanym rozwojem u dzieci niewytłumaczalnych problemów odpornościowych, na przykład ciężkiej postaci zapalenia oskrzeli, nawracających zapaleń ucha środkowego czy migdałków. Mówiono, że niektóre dzieci chorują zwłaszcza w zimie. Uderzające było to, że wiele spośród tych szczepionych przeciw licznym chorobom dzieci „zapomniało", jak się gorączkuje, gdyż lekko ciepławe infekcje — jak określił to pewien zaprzyjaźniony lekarz — „gotują się pod powierzchnią i nie mogą wyjść na zewnątrz".
Kolejna obserwacja dotyczy rozmiarów niektórych chorób, w szczególności infekcji wirusowych. Na przykład ciężki przebieg ospy wietrznej z bardzo licznymi krostkami na całym ciele występuje częściej u dzieci, które wcześniej otrzymały cały zestaw szczepionek sześcioskładnikowych. W takich przypadkach, jak opowiadali lekarze, choroba może trwać nawet dwa do trzech tygodni. Dzieci nieszczepione natomiast trudno utrzymać w łóżku choćby jeden dzień, ponieważ zwykle nie mają ani gorączki, ani nic je nie boli, a pęcherzyki bez żadnych komplikacji i bez śladu same znikają po kilku dniach.
Przyjrzyjmy się najpierw temu ostatniemu efektowi: czy może być tak, że uprzednie szczepienie pogarsza późniejszą infekcję? W literaturze medycznej natknąłem się na pewien opis z końca lat sześćdziesiątych zawierający relację z niewyjaśnionego przypadku, jaki zdarzył się w trakcie badań nad nową szczepionką. Chodziło o wirus, którego nazwa jest równie trudna do wymówienia, co szerzej nieznana, czyli Human Respiratory Syncytial Virus, w skrócie RSV. Znaczenie tych wirusów przewyższa powszechną wiedzę na ich temat. Podczas gdy na przykład każde dziecko zna wirusy grypy, znajomość wirusów RSV ogranicza się w zasadzie wyłącznie do kręgów fachowych. Powód tego stanu rzeczy jest równie typowy, co banalny: przeciwko wirusom grypy istnieje szczepionka, na której można zarobić na całym świecie miliardy dolarów, przeciw wirusom RSV szczepionki nie ma.
Specjaliści od grypy do tej pory prezentowali akademicką wiedzę, zgodnie z którą objawy grypowe są wywoływane przez całe mnóstwo wirusów, jednak odpowiedzialnością za naprawdę ciężkie przypadki przebiegające z wysoką gorączką i dużym ryzykiem powikłań obarczali z reguły wirusy grypy prawdziwej. Ale czy to odpowiada faktom? Nic podobnego.
Aby wyjaśnić i sprawdzić, jakie wirusy u dzieci do lat pięciu rzeczywiście odpowiadają za ciężki przebieg grypy, zespół naukowców w dwóch dużych szpitalach pediatrycznych w USA poddał wszystkich przyjmowanych pacjentów badaniu w celu oznaczenia występujących u nich zarazków87. Co zaskakujące, okazało się, że choć o tej porze roku zaobserwowano dość ciężką falę zachorowań na grypę, u 20 procent dzieci w wymazie z błony śluzowej stwierdzono wirusy RSV. Na drugim miejscu, jeśli chodzi o przyczynę zachorowania, uplasowały się odpowiedzialne za 7 procent przypadków wirusy paragrypy. Wirusy grypy prawdziwej odpowiadały zaledwie za 3 procent przyjęć do szpitala. Duży, 36-procentowy blok dzieliły między siebie rozmaite rodzaje wirusów. U pozostałych 39 procent pacjentów natomiast nie stwierdzono występowania żadnych wirusów.
Kolejną rzeczą, jaką zbadali naukowcy, był przebieg choroby, zależnie od wirusa, który ją spowodował. Przeciętnie pobyt dziecka w szpitalu trwał dwa dni. 79 procent dzieci zakażonych wirusem RSV miało stan zapalny oskrzeli, wśród dzieci z wirusem paragrypy
— 25 procent, zaś wśród tych, u których stwierdzono wirus grypy
— 20 procent. Zapalenia płuc dostało 27 procent dzieci z wirusem RSV, 10 procent dzieci z wirusem paragrypy i 5 procent przypadków grypy. Pięcioro dzieci z infekcją wirusem RSV i jedno dziecko z wirusem paragrypy musiano przenieść na oddział intensywnej terapii, ale nie było wśród nich żadnego dziecka z wirusem grypy.
Wyniki te dobitnie wskazują na to, że wirus grypy, szczególnie w przypadku dzieci, jest stanowczo przeceniany. Jeśli już, większy sens miałoby szczepienie dzieci przeciw wirusowi RSV i paragrypy niż przeciw stosunkowo mało groźnej grypie.
U starszych osób wirus grypy zyskuje nieco na znaczeniu, ale w zasadzie tu także sytuacja przedstawia się dość podobnie. Istnieje ponad dwieście zarazków, które mogą wywołać podobne objawy chorobowe co wirus grypy. To, że grypa jest wśród nich najbardziej niebezpieczna, wszystkie inne zaś to „banalne infekcje", jest mitem, służącym jedynie reklamie szczepionek przeciwgrypowych. Wirusy RSV, szczególnie u niemowląt i małych dzieci, mogą być znacznie bardziej problematyczne. Tylko że tu nie ma szczepionek i nie ma tabletek Tamiflu, które można by sprzedać.
Ale dlaczego nikt nie zadał sobie do tej pory trudu opracowania szczepionki przeciw wirusom RSV? Przy tak szerokim rozpowszechnieniu powinien to być niezły biznes.
Odpowiedź brzmi tak, że faktycznie już wielokrotnie próbowano wyprodukować taką szczepionkę, jednak do tej pory producenci zawsze łamali sobie na tym zęby88 89. I to z dramatycznym skutkiem.
W latach sześćdziesiątych testowano na dzieciach szczepionkę przeciw wirusowi RSV z substancją wzmacniającą zawierającą aluminium. Najpierw uczestniczący w badaniach naukowcy byli bardzo zadowoleni, ponieważ wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem: u 91 procent dzieci w wyniku szczepienia poziom przeciwciał RSV we krwi wzrósł przynajmniej dziesięciokrotnie. Same w sobie powinno to wystarczyć do uchronienia dzieci przed zakażeniem tymi wirusami.
Ale tak się nie stało. Pokazał to drastyczny test, na który dziś już by nie zezwolono, jednak wtedy był jeszcze powszechnie stosowany: zarówno szczepione, jak i nieszczepione dzieci spryskano prawdziwymi wirusami RSV, aby sprawdzić, czy szczepionka działa. W obu grupach zachorowało tyle samo dzieci. A więc szczepionka nie zadziałała.
Ale potem zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Podczas gdy w grupie dzieci nieszczepionych po kontakcie z wirusami poważne objawy rozwinęły się tylko u 5 procent dzieci, to z grupy zaszczepionej 80 procent dzieci trzeba było przyjąć na oddział szpitalny. To samo zdarzyło się zaszczepionym dzieciom, które - poza medyczną serią testową - w sposób naturalny zaraziły się wirusem RSV. Rozwinęło się u nich ciężkie zapalenie oskrzeli, niekiedy połączone z ciężkim zapaleniem płuc. Dwoje dzieci z grupy testowej zmarło. Przeprowadzona po śmierci sekcja zwłok ujawniła tragiczny stan płuc: układ odpornościowy - przede wszystkim były to naturalne komórki żerne — podjęły zmasowany atak na oznaczony przez przeciwciała obszar w oskrzelach i płucach i zniszczyły wszystkie podejrzane komórki. Szkody w narządach dzieci były gigantyczne. Szczepionka tak mocno wyostrzyła układ immunologiczny, że stał się on bardziej niebezpieczny niż same wirusy.
Opublikowana w 1969 roku oryginalna praca90 na temat tego tragicznego doświadczenia ze szczepionką kończy się następującą poważną konstatacją: „Wydaje się oczywiste, że dzieci, które otrzymały tę szczepionkę, nie są zabezpieczone przed występującym zakażeniem, a jeśli do infekcji dojdzie na drodze naturalnej - chorują znacznie ciężej".
Przez dłuższy czas to, co się naprawdę stało, pozostawało zagadką. Producenci szczepionek zlecali naukowcom badania mające wyjaśnić mechanizm tego zjawiska. Tylko bowiem identyfikacja przyczyny problemu umożliwi kiedyś w przyszłości wyprodukowanie nowej szczepionki przeciw wirusom RSV i wprowadzenie jej na rynek.
Jedna z takich grup pracowała 30 lat po tamtych wydarzeniach w Holandii. Zespół składał się z siedmiu naukowców z Laboratorium Badawczego Chorób Zakaźnych w Bilthoven i Departamentu Wirusologii uniwersytetu im. Erasmusa w Rotterdamie. Badaniami kierowała Anita Boelen. Podpisała ona czteroletni kontrakt z firmą farmaceutyczną i dość dokładnie odtworzyła warunki tamtego doświadczenia. Nie było tu jednak dzieci, lecz myszy.
Zwierzęta podzielono na trzy grupy. Jedna pozostała nieszczepio- na, druga dostała szczepionkę RSV, taką, jaką stosowano w latach sześćdziesiątych, a trzecia grupa została zaszczepiona pseudoszcze- pionką. Zawierała ona całe składniki oryginalnej szczepionki, a więc również aluminium, ale bez antygenów stosowanych w szczepionce, czyli bez martwych wirusów RSV.
Kilka dni po szczepieniu myszy - tak jak w pierwotnym doświadczeniu — zostały zarażone żywymi wirusami RSV. W tym celu za pomocą specjalnego urządzenia wdmuchnięto im wirusy do nosa i jamy ustnej. I po raz wtóry zdarzyło się to, co zdarzyło się u dzieci: zaszczepione myszy zapadły na ciężką chorobę płuc, nieszczepione miały tylko niegroźny katar.
Dokładna analiza uwolnionych przez uldad immunologiczny cytokin, przeciwciał i aktywnych komórek w płucach ujawniła gigantyczną różnicę: podczas gdy nieszczepione zwierzęta zareagowały na infekcję komórkową odpowiedzią immunologiczną, szczepionka całkowicie reakcję tę odwróciła. Efektem było gigantyczne uszkodzenie mysich płuc, które przypominały pole bitwy.
Jednak tym, co najbardziej zdziwiło Anitę Boelen, było zachowanie trzeciej grupy, która została zaszczepiona mieszanką zawierającą aluminium, pozbawioną zaś substancji czynnej: „co zaskakujące, odpowiedź immunologiczna w grupie z pseudoszczepionką wzmocnioną aluminium była jeszcze silniejsza" - napisano w raporcie z badań opublikowanym w 2001 roku w czasopiśmie fachowym „Vaccine"91.
W części dyskusyjnej tej pracy Anita Boelen napisała:
Cytuj
„Nasze wyniki podkreślają znaczenie składników szczepionek poza antygenami RSV: najprawdopodobniej zawierający aluminium adiuwant jest katalizatorem szkody spowodowanej przez szczepionkę. To naprawdę zaskakujące, że dotąd tylko w niewielu badaniach zauważono to zjawisko".
Nawiązałem kontakt z Anitą Boelen i spytałem ją, czy później zajmowała się jeszcze dokładniej tym zjawiskiem. Zaprzeczyła. Kontrakt skończył się po czterech latach, a zleceniodawca — producent szczepionki - nie miał żadnego interesu w dalszym wyjaśnianiu roli aluminium. Dziś Boelen pracuje w zupełnie innym dziale i zamiast szczepionek zajmuje się hormonem tarczycy. Jest jej żal, jak mi powiedziała, gdyż za istotne uważa dokładniejsze zbadanie składnika tak szeroko stosowanego w szczepionkach dla dzieci pod kątem jego bezpieczeństwa. Również poza nieudanym szczepieniem przeciw wirusowi RSV:
Cytuj
„Myślę, że możliwe jest, iż to aluminium wpływa ogólnie na immunologiczną odpowiedź na białka wirusów — napisała Anita Boelen w ostatnim mailu. — Wydarzenia związane ze szczepionką RSV pokazały dość drastycznie, jak daleko idące zmiany reakcji immunologicznej może ono wywołać".
Szczególną cechą prac Anity Boelen było użycie pseudoszczepionki, złożonej z zawierającej aluminium mieszanki bez właściwych substancji czynnych. Analiza wyników wykazała, że mieszanka ta, co zaskakujące, powoduje jeszcze większe szkody w płucach zwierząt niż prawdziwa szczepionka. Drugim zaskoczeniem był fakt, że szczepionka właściwie zadziałała, ponieważ w przeciwieństwie do pseudoszczepionki powstrzymała dalsze rozprzestrzenianie się wirusów RSV. Ale nie na wiele się to zdało. Układ odpornościowy zastosował zupełnie nieodpowiednią taktykę dla tej infekcji: coś w stylu straży pożarnej, która z powodu spalonego garnka zalewa wodą pół domu, zamiast zgasić niewielki pożar ręczną gaśnicą - równie skutecznie, lecz przy znacznie mniejszych szkodach.
U nieszczepionych zwierząt układ odpornościowy zastosował tak zwaną reakcję Th1. Charakteryzuje się ona przede wszystkim aktywnością komórkową obrony immunologicznej i użyciem specjalnych cytokin. U myszy były to interferon gamma i interleukina-2. Pierwsze jest białkiem produkowanym przez limfocyty Th1 i działa stymulująco na układ odpornościowy oraz antywirusowo. Interleukina-2 jest czynnikiem wzrostu dla limfocytów T.
Byłaby to zatem naturalna reakcja immunologiczna, która poradziłaby sobie z wirusem, nie wyrządzając dodatkowych szkód w tkance.
Związek aluminium zmienił dramatycznie tę reakcję immunologiczną i odwrócił ją w kierunku tzw. odpowiedzi Th1. Zamiast interferonu gamma i interleukiny-z uwolnione zostały interleukina-4 i interleukina-5. Obie te cytokiny wspomagają aktywność limfocytów B, potrzebnych do produkcji przeciwciał, oraz tworzenie tak zwanych eozynofilów kwasochłonnych. Te ostatnie odgrywają istotną rolę w obronie przed pasożytami. We wnętrzu mają pęcherzyki wypełnione toksycznym płynem, którym w razie zagrożenia spryskują pasożyty i w ten sposób je zwalczają. Ale eozynofile mogą też stanowić zagrożenie dla samego organizmu. Wiadomo, że odgrywają rolę w astmie, atakując tkankę płucną. W przypadku większości alergii ich liczba również jest podwyższona. W każdym razie ani jedne, ani drugie, jak pokazał przykład szczepionki RSV, nie nadają się jako „broń" układu immunologicznego do zwalczania infekcji wirusowej.
Zastanawiające jest, że aluminium jako substancja wzmacniająca działanie szczepionki wspomaga właśnie odpowiedź H12. Na tej podstawie można wysnuć podejrzenie, że szczepionki sprzyjają powstawaniu astmy i alergii. Widać tutaj także, jak w małym stopniu napakowane aluminium szczepionki nadają się do zwalczania infekcji wirusowych. Nasuwa się bowiem pytanie, czy po tego rodzaju interwencji układ odpornościowy w ogóle jest jeszcze w stanie powrócić do swojego naturalnego sposobu reagowania, czy też ta manipulacja w kierunku odpowiedzi H12 jest trwała. Oznaczałoby to bowiem, że również na późniejsze infekcje, które nie mają z tą szczepionką nic wspólnego, układ immunologiczny nie reaguje pra-widłowo.
I kto wie, być może na przykład w przypadku ospy wietrznej, kiedy dziecko jest od stóp do głów usiane krostami i gdzie do całkowitego wyleczenia potrzeba od dwóch do trzech tygodni, prawdziwa przyczyna leży w jednej z zaaplikowanych wcześniej szczepionek zawierających aluminium. Może także w tym wypadku układ odpornościowy został przestawiony w niewłaściwym kierunku? Jaki lekarz wpadłby na pomysł, że ten niezwykle drastyczny przebieg może być skutkiem podanej być może nawet kilka miesięcy wcześniej szczepionki sześcioskładnikowej? Przypuszczalnie żaden. Tym bardziej że obszar ten jest naukowo niemal niezbadany. Winę przypisuje się zatem w takim wypadku bez wątpliwości niedobremu, groźnemu wirusowi ospy wietrznej.
Gdyby więc liczba takich poważniejszych przebiegów ospy wietrznej wzrosła, dostarczyłoby to doskonałego argumentu na rzecz szczepienia przeciw ospie wietrznej. I dokładnie tak właśnie się stało. Wprowadzając ogólnie obowiązujące szczepienia niemowląt przeciw ospie wietrznej STIKO tak właśnie argumentowała: ospa wietrzna podobno wcale nie przebiega bez powikłań jak wcześniej uważano, coraz częściej przebieg choroby jest poważny, z koniecznością hospitalizacji włącznie. Tak więc jedna szczepionka daje podstawy do wprowadzania następnej, a zainteresowani eksperci od szczepień myślą przy tym jeszcze, że podejmują mądre i przewidujące decyzje na rzecz ochrony zdrowia.
 
87 M.K. Iwane et al., Population-based surveillance for hospitalizations associated with respiratory syncytial virus, influenza virus and parainfluenza viruses among young children, Pediatrics 2004, 113: s. 1758-1764.
88 B.R. Murphy, E.E. Wash, Formalin-inactivated respiratory syncytial virus vaccine induces antibodies to the fusion glycoprotein that are deficient in fusion-inhibiting activity, J Clin Mircrobiol 1988, 26: s. 1595—1597.
89 M.S. Habibi et al., Hot topics in the prevention of respiratory syncytial virus disease, Expert Review of Vaccines 2011,10 (3): s. 291-293.
90 H.W. Kim et al., Respiratory syncytial virus disease in infants despite prior administration of antigenic inactivated vaccine, Am J Epidemiol 1969.
91 A. Boelen et al., Both immunisation with a formalin-inactivated respiratory syncytial virus (RSV) vaccine and a mock antigen vaccine induce severe lung pathology and a Th2 cytokine profile in RSV-challenged mice, Vaccine 2001, 19: s. 982-991.
 
 
„Mały brudny sekret" immunologii
 
Substancje pomocnicze zawierające aluminium są stosowane w szczepionkach od ponad 80 lat. Paradoksalnie, mimo tak długiego czasu, dokładny mechanizm wspomagania działania szczepionki przez te substancje nie został jeszcze do końca poznany92 93 94.
Charles Janeway Jr., immunolog z Yale University w New Haven, nazwał w 1989 roku aluminium „dirty, little secret", „małym brudnym sekretem" immunologii95.
Janeway przymierzył się też do zinterpretowania tego, na czym mógłby polegać ten sekret. Założył, że aluminium przypomina organizmowi cząsteczkowy wzór zarazków chorobotwórczych i to powoduje wzmocnienie reakcji immunologicznej organizmu. Pięć lat później kalifornijska immunolożka Polly Matzinger sformułowała konkurencyjną interpretację, prezentując „danger modeli"96.
Zgodnie z nim to nie wrodzone wzorce prowokują układ odpornościowy do reakcji z trwałą pamięcią immunologiczną, lecz sygnały zagrożenia pochodzące od komórek i całkiem namacalna śmierć komórkowa. Gdyby więc aluminium wzmacniało w ten sposób działanie szczepionki, byłoby faktycznie „dirty". Model immunologiczny Matzinger został ostro skrytykowany przez wielu naukowców. Z dzisiejszej wiedzy na temat sposobu działania aluminium, która znalazła odzwierciedlenie w publikacjach z kilku ostatnich lat 97 98, wynika jednak, że tezy Matzinger są znacznie bliższe rzeczywistości niż teorie Janewaya.
Jako substancji pomocniczej czy też adiuwantu (łac. adjuvare, wspierać) w szczepionkach zaczęto używać aluminium w czasach, kiedy jeszcze niemal nic nie wiedziano o funkcjonowaniu układu odpornościowego, czyli w drugiej połowie lat dwudziestych XX wieku. W1931 roku Alexander Thomas Glenny opublikował wynalezienie połączonej z aluminium szczepionki przeciw błonicy.
Medyczną zagadką jest, jak w ogóle twórcy szczepionek wpadli na pomysł zastosowania niemal nieznanego wówczas aluminium. Nie znalazłem w archiwach żadnej próby wyjaśnienia. Wiadomo jedynie, że intensywnie poszukiwano substancji, która byłaby w stanie wywołać w doświadczeniu na zwierzętach produkcję jak największej ilości przeciwciał. „Najbardziej prawdopodobna jest rzeczywiście teza, według której sprawdzano substancje chemiczne w kolejności alfabetycznej" - przypuszcza specjalista od aluminium Chris Exley. Wiadomo, że aluminium jest w stanie zmotywować układ odpornościowy do wytwarzania przeciwciał. Wszystko inne jednak przez większość czasu skrywał mrok tajemnicy.
Mimo tak gigantycznego doświadczenia w stosowaniu soli aluminium mechanizmy ich działania do dziś nie zostały wystarczająco poznane. Na przykład dopiero w 2006 roku ukazała się przeglądowa praca szkockiego immunologa Jamesa M. Brewera o programowym tytule: (Jak) działają adiuwanty z aluminiumr99 Autor wyraża w niej zdziwienie, że mimo ponad 70-letniej historii stosowania aluminium tak mało wiemy o jego interakcjach fizyczno-chemicznych z antygenami pochodzącymi ze szczepionki i że do tej pory właściwie nie zbadano dokładnie biologicznego oddziaływania soli aluminium na organizm.
Na pewno wiadomo jedynie, że aluminium wzmacnia specyficzną odpowiedź immunologiczną skierowaną przeciw antygenom szczepionki. Działanie to opiera się na kilku mechanizmach. Po pierwsze, przez związanie antygenu przez substancję pomocniczą osiąga się wolniejsze uwalnianie, a tym samym efekt gromadzenia. Dzięki temu więcej komórek układu odpornościowego styka się z substancją czynną i następuje lepsza odpowiedź immunologiczna z lepszym rozkładem na makrofagi, komórki dendrytyczne i limfocyty.
Jednym z najważniejszych wymogów stawianych substancji pomocniczej jest to, by wzmacniała odpowiedź immunologiczną na substancje czynne zawarte w szczepionce, nie wywołując jednocześnie własnej reakcji immunologicznej skierowanej przeciw sobie samej. Adiuwanty po wykonanej robocie powinny zostać rozłożone i usunięte przez organizm bez żadnych negatywnych skutków. Tyle teoria.
Niemal wszystkie stosowane adiuwanty to sole nieorganiczne, które są trudno rozpuszczalne, w związku z czym powoli oddają połączone z nimi antygeny. Do obrotu dopuszczono tutaj przede wszystkim sole aluminium, czyli fosforan glinu i wodorotlenek glinu.
Zaletą soli aluminium jest to, że w ramach reakcji immunologicznej powodują one zwiększoną produkcję przeciwciał. To znaczy, że uaktywniają raczej reakcję Th2 układu immunologicznego. Obronę komórkową (reakcję Th1) stymulują natomiast w niewielkim stopniu.
Żywe szczepionki zawierające osłabione wirusy, na przykład szczepionki przeciw ospie prawdziwej czy ospie wietrznej, nie potrzebują adiuwantów, ponieważ posiadają jeszcze dostatecznie dużo pierwotnej struktury, by system wrodzonej obrony immunologicznej potraktował je jako intruzów. Działają zatem jak własne adiuwanty. Również całe, uśmiercone bakterie najczęściej nie potrzebują do wywołania odpowiedniej odpowiedzi immunologicznej żadnej substancji pomocniczej, ale części bakterii czy określone białka powierzchniowe - tak. Najwyraźniej antygeny nie są dla układu odpornościowego dość „groźne", by na nie zareagował. Dopiero stan zapalny wywołany przez sole aluminium w miejscu wkłucia stawia układ odpornościowy w stan gotowości. Ponieważ jednak sole nie-organiczne jako „istoty nieżywe" są przez układ odpornościowy ignorowane, znalezione w tym miejscu antygeny zostają wzięte za przyczynę nieszczęścia, schwycone przez komórki dendrytyczne i odprowadzone do węzłów chłonnych. Używając potocznego sfor-mułowania, można by powiedzieć, że aluminium świętuje pojmanie podejrzanego, którego demaskuje jako groźnego podpalacza, a który w rzeczywistości jest policjantem biorącym udział w obronie immunologicznej organizmu.
Dla układu odpornościowego agresywne związki metali są zjawiskiem obcym. Ponieważ w miejscu wkłucia powodują one ogromny chaos, masowo uszkadzają i uśmiercają komórki, konieczne jest natychmiastowe działanie. Tym bardziej że komórki, walcząc na śmierć i życie, uwalniają substancje alarmowe, wołając o pomoc. Jest wśród nich kwas moczowy, jedna z najważniejszych substancji sygnałowych, wydzielanych podczas nagłej śmierci komórkowej. Komórki nie potrafią jednak przekazać informacji na temat rodzaju zagrożenia. Jest to alarm uogólniony. Niebezpieczeństwo może pochodzić zewsząd.
Dopiero ta sztuczka, ów „dirty little secret" immunologii, pozwala zmusić układ odpornościowy do poważnego potraktowania antygenów zawartych w szczepionce. Tak jak jednostka specjalna policji wezwana do zamachu zatrzyma wszystkie osoby znajdujące się w pobliżu miejsca przestępstwa, tak i dla układu immunologicznego podejrzana jest każda obca cząsteczka. Sam związek aluminium, który spowodował te szkody, jest jednak w większości przypadków ignorowany. Dla układu odpornościowego, ćwiczącego od miliardów lat swoje wzorce, jest to niezapisana karta. Te kilkadziesiąt lat, od kiedy aluminium w większych ilościach występuje w naszym otoczeniu, nie wystarczy, by w ewolucyjnej pamięci układu odpornościowego pozostał po nim ślad. Na temat aluminium układ odpornościowy nie ma żadnych informacji i dlatego w większości przypadków nie uznaje aluminium za sprawcę.
Immunolodzy i specjaliści od szczepień uważają tę właściwość aluminium za genialną. Mogą je bowiem stosować jako tajnego agenta, z którego pomocą można przemycić do organizmu wszelkie możliwe substancje. Z pomocą aluminium da się zmanipulować układ odpornościowy w każdą stronę i wywołać agresywną reakcję wobec niemal każdej substancji. Wszystko zależy tylko od tego, z czym aluminium zostanie połączone.
Zjawisko to wykorzystuje się nawet w doświadczeniach na zwierzętach do wywołania określonych chorób, na przykład u myszy alergii na pyłki kwiatów. Następnie podejmuje się próbę wyleczenia zwierząt, u których sztucznie wywołano chorobę.
To samo dotyczy doświadczalnego wywoływania astmy u myszy. Standardowa procedura przewiduje użycie owalbuminy, najczęściej występującego białka jaja kurzego, w roli antygenu i połączenie jej z wodorotlenkiem glinu pełniącym rolę adiuwantu. Wstrzyknięcie tej mieszanki myszom doświadczalnym nieuchronnie prowadzi do wystąpienia astmopodobnych ataków. Objawia się to stanami zapalnymi dróg oddechowych i płuc. Stwierdzony w badaniu wysoki poziom przeciwciał przeciw alergenom oraz znaczący wzrost wywołujących stan zapalny cytokin w dużym stopniu odpowiadają wzorcowi przebiegu astmy u ludzi. W tym względzie model myszy uznawany jest za pewny i naukowcy próbują teraz za pomocą najróżniejszych środków doprowadzić do wyzdrowienia myszy albo przynajmniej złagodzić u nich objawy, mając nadzieję, że kiedyś uda się znaleźć odpowiedni lek na astmę u ludzi.
To, że do takiej alergizacji może dojść również mimowolnie, stanowi jedną z wielu wad zastosowania aluminium w szczepionkach, ponieważ również tu można znaleźć często pozostałości procesu wytwarzania, których oddziaływanie na układ odpornościowy również jest wzmacniane przez aluminium. Mogą to być resztki kultury drożdży, w których zarazek uległ namnożeniu, albo określone białka. Gdy teraz — z pożywieniem albo przez drogi oddechowe - trafią do organizmu niegroźne cząsteczki, które wprowadzają niepokój wśród czekających w gotowości przeciwciał, ponieważ przypominają im o pozostałościach szczepionki, układ odpornościowy zaczyna te niegroźne cząsteczki atakować. Problem polega jednak na tym, że komórki układu immunologicznego nie biorą sobie za cel poszczególnych białek - na przykład pyłków kwiatów brzozy - lecz atakują cały obszar, bombardując go wywołującymi stan zapalny cytokinami, w których znalezione zostały te podejrzane obce ciała. Chory odczuwa to jako rzut astmy czy atopowego zapalenia skóry albo jako jedną z wielu kolejnych postaci procesów alergicznych.
Istnieją na ten temat niepokojące obserwacje, wychodzące poza względnie proste wzorce reakcji alergicznej, których mechanizm powstania nie jest dziś do końca zrozumiały. Z badań wiemy, że pacjenci cierpiący na ciężkie schorzenie jelit, znane pod nazwą cho-roby Leśniowskiego-Crohna, uderzająco często mają przeciwciała przeciw grzybowi o nazwie Saccharomyces cerevisiae, bardziej znane-mu pod nazwą drożdży piekarskich.
Drożdże piekarskie natomiast doskonale się nadają na podstawowy moduł fabryki biotechnologicznej. Jeśli bowiem podsuniemy drożdżom piekarskim dodatkowe informacje genetyczne, grzyby zaczną produkować cząsteczki według podanej instrukcji. W ten sposób drożdże stały się jedną z najważniejszych substancji podstawowych w gwałtownie rozwijającym się przemyśle biotechnologicznym.
Coraz więcej szczepionek produkuje się przy użyciu technologii genetycznych. Ich prekursorem była szczepionka przeciw wiruso-wemu zapaleniu wątroby typu B amerykańskiej firmy Merck, która weszła na rynek w 1999 roku pod handlową nazwą Recombivax HB.
W sporządzonej przez amerykański urząd do spraw zdrowia FDA informacji o produkcie Recombivax HB100 znajdziemy następujący akapit:
Cytuj
„Część genu wirusa zapalenia wątroby typu B, która zawiera instrukcję budowy antygenu powierzchniowego wirusowego zapale-nia wątroby typu B, zostaje wprowadzona do drożdży i szczepionka przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu B jest produkowana z użyciem kultur tych genetycznie zmienionych drożdży. Antygen zostaje zebrany i oczyszczony z resztek kultur fermentacyjnych zmodyfikowanej linii komórkowej drożdży Saccharomyces cerevisiae.
Związki aluminium wykorzystuje się w produkcji tej szczepionki dwojako. Stosuje się mianowicie siarczan aluminiowo-potasowy do związania uśmierconych przez toksyczny formaldehyd antygenów wirusowego zapalenia wątroby i wytrącenia ich z roztworu. Wreszcie, do tak wyprodukowanego surowca dodaje się jeszcze AAHS (amorphous aluminium hydroxyphosphate sulfate) jako substancję wzmacniającą działanie".
AAHS to opracowana przez naukowców firmy Merck wzmocniona forma stosowanego do tej pory jako adiuwant wodorotlenku glinu.
Na marginesie należy jeszcze wspomnieć, że nie istnieją przepisy zmuszające do zbadania nowych substancji chemicznych za pomo-cą własnych testów bezpieczeństwa pod kątem ich oddziaływania na zdrowie szczepionych osób i długofalowe skutki dla układu od-pornościowego. Podczas gdy w przypadku każdego innego nowego leku wprowadzanego na rynek odpowiedzialne instytucje żądają przeprowadzenia rygorystycznych testów bezpieczeństwa, w odniesieniu do szczepionek obowiązuje dla związków aluminium glejt in blanco. Najwyraźniej uznano, że każdy związek aluminium z zasady jest równie bezpieczny jak pozostałe związki i że kilkadziesiąt lat jego stosowania stanowi z definicji gwarancję bezpieczeństwa. Oczywiście, Merck przeprowadził badania i doświadczenia na zwierzętach w celu stwierdzenia przydatności AAHS jako substancji wzmacniającej działanie szczepionki. Ale takie badania mają status tajnych i nie są oficjalnie publikowane. Nowo opracowany AAHS został poddany testom od razu z Recombivaxem HB w ramach badań rejestracyjnych i następnie wprowadzony na rynek. Jednak zacytowane z oficjalnego raportu oczyszczenie wytworzonego w laboratorium genetycznym antygenu nie było całkowite. W dokumencie FDA czytamy „Szczepionka może zawierać do i procenta białek grzybów".
Niewiele wiemy o tym, jak przeciwciała reagują na białka grzy-bów w organizmie, ale wyniki badań nie napawają optymizmem. Opublikowane w 2007 roku badania101 z udziałem 117 osób cier-piących od dłuższego czasu na chorobę Leśniowskiego-Crohna wy-kazały u 73 procent uczestników przeciwciała przeciw drożdżom piekarskim. U zdrowych osób z grupy kontrolnej takie przeciwciała stwierdzono jedynie w pojedynczych przypadkach102. Uderzające jest podobieństwo do wysokiego poziomu przeciwciał z uszkodze-niem genu odgrywającego istotną rolę w opanowaniu infekcji je-lita. W obu przypadkach pacjenci, których to dotyczy, są młodzi, choroba przebiega ciężej, przewężenia oraz przełomy jelit są częstsze i odpowiednio częściej zachodzi też konieczność przeprowadzenia zabiegu operacyjnego.
Autorzy tych badań to zespół ekspertów od przewlekłych chorób zapalnych jelit z uniwersytetu im. Johna Hopkinsa w Baltimore w amerykańskim stanie Maryland. W całych badaniach nie pada ani jedno słowo na temat ewentualnych przyczyn powstawania tak niezwykłych przeciwciał przeciw drożdżom piekarskim. Naukowcy kończą raport zaleceniem dla swoich kolegów po fachu:
Cytuj
„Pomiary poziomu przeciwciał mogą okazać się przydatne do oceny ryzyka pacjentów przez zaaplikowanie pacjentom z wyższym poziomem bardziej agresywnej terapii przeciwzapalnej".
Podczas gdy jedni naukowcy celowo stosują aluminium do wywołania chorób u zwierząt podczas testowania nowych terapii, to w ramach „zwykłego" stosowania aluminium w szczepionkach nikt nawet nie dyskutuje o tym, jakie może to nieść ze sobą konsekwencje.
Przeciwieństwo neutralności
W nauce niepowstrzymanie rozpowszechnia się tendencja do specjalizacji. Dziś nie ma już zwyczaju, by rozglądać się wokół i we własnych rozważaniach uwzględniać zdobycze innych dziedzin wiedzy. Cytowani badacze z uniwersytetu Johna Hopkinsa są dumni ze swojego odkrycia, które umożliwia szpitalom wcześniejsze zastosowanie agresywnych terapii. Cieszy się z tego także przemysł farmaceutyczny, ponieważ leki zwalczające objawy chorób immunologicznych zaliczają się obecnie do najdroższych specyfików i przynoszą miliardowe zyski ze sprzedaży. Każdy prowadzi badania we własnym zakresie — porównywanie wyników srało się niemodne, nie wspiera się tego ani podczas studiów na uniwersytecie, ani potem w pracy.
I tak oto giną także pojedyncze krytyczne stwierdzenia, na przy-kład badaczy, którzy nie uważają za słuszne stosowania zawierają-cych aluminium adiuwantów do wywoływania modelowych cho-rób w doświadczeniach na zwierzętach. I to dlatego, że zawsze się wtedy okazuje, iż aluminium nie jest tak neutralne, jak dotychczas sądzono. Adiuwant sam w sobie nie powinien przecież wykazywać żadnego własnego działania, lecz jedynie wzmacniać wpływ użytego antygenu na układ odpornościowy.
U naukowców, którzy zajmują się tego rodzaju badaniami podstawowymi, coraz powszechniejsza jest jednak opinia, zgodnie z którą aluminium powoduje w organizmie całą masę skutków i dlatego na przykład zafałszowuje idealny obraz jednoznacznej astmy u zwierząt laboratoryjnych.
Zwykle astma o podłożu alergicznym, a także katar sienny i ana- filaksje — ciężkie stany podrażnienia układu odpornościowego — są wywoływane przez komórki tuczne (mastocyty). Te komórki układu immunologicznego występują w całym organizmie, przede wszystkim w błonach śluzowych. Posiadają one receptory wiążące przeciwciała. Gdy organizm zetknie się z alergenem, za pierwszym razem nie dzieje się przeważnie nic. Masowo wyprodukowane w reakcji przeciwciała umiejscawiają się między innymi na komórkach tucznych. Dolną częścią przywierają do ich powierzchni, a wideł- kowate ramiona wysuwają do góry, sprawdzając, czy pojawią się znowu te same alergeny. Jeśli tak się stanie, przeciwciała natychmiast nawiązują kontakt i łączą się oboma wolnymi końcami z alergenem. Poprzez połączenie z komórką tuczną przekazują sygnały dalej. W reakcji na komórki zaczynają wydzielać zmagazynowane w pęcherzykach cytokiny. Najbardziej znaną z nich jest histamina, odgrywająca istotną rolę w obronie przed substancjami obcymi dla ciała i w zwalczaniu stanów zapalnych oraz oparzeń. Słynne są jej działania uboczne: histamina może u pacjenta wywołać gwałtowne swędzenie, skurcze mięśni, bóle, stany zapalne skóry i napady astmy.
Cytuj
„Wodorotlenek glinu — czytamy w raporcie z badań103 przepro-wadzonych przez grupę roboczą Holgera Garna, kierownika Działu
Chemii Klinicznej i Diagnostyki Molekularnej na Wydziale Me-dycznym uniwersytetu w Marburgu - wywołuje niezależne od ko-mórek tucznych alergiczne stany zapalne".
Dlatego stanowi czynnik zakłócający badania nad komórkami tucznymi. Poza tym aluminium jest substancją zaangażowaną w wiele innych mechanizmów, które mogą negatywnie wpłynąć na strategie terapeutyczne.
W badaniach na zwierzętach mówi się zatem jasno to, co przez większość ekspertów od szczepień jest przemilczane lub wręcz przekłamywane. Ciekawy jest jeszcze jeden szczegół z badań Garna. W doświadczeniu zmierzającym do wywołania u myszy astmy bez zastosowania aluminium okazało się bowiem, że podanie alergenu zarówno przez drogi oddechowe, jak i przez układ pokarmowy nie przynosi efektu.
Cytuj
„W większości wypadków spowodowało jedynie słabe uczulenie albo nie powodowało żadnego".
Wręcz przeciwnie: zwierzęta zwykle uzyskiwały trwałą tolerancję na białko jaja kurzego. Wygląda to jednak zupełnie inaczej, gdy alergen zostaje wstrzyknięty:
Cytuj
„Powoduje trwałe, silne uczulenie".
Uważam tę konstatację za o tyle godną uwagi, że eksperci od szczepień, przytaczając argumenty na temat nieszkodliwości szcze-pionek, zawsze zachowują się tak, jakby im było wszystko jedno, czy jakaś substancja jest wstrzykiwana, czy podawana wraz z poży-wieniem. Szczególnie w odniesieniu do aluminium przytaczane są wciąż na nowo argumenty, jakoby aluminium było zawarte także w żywności, a więc te kilka miligramów aluminium w szczepionce jest zupełnie bez znaczenia.
Jako jeden z niezliczonych przykładów można tu przytoczyć ak-tualną debatę, jaka odbyła się w Kanadzie104. Chris Shaw, profesor oftalmologii na uniwersytecie British Columbia w Vancouverze i jego współpracowniczka Lucija Tomljenovic, w wywiadzie ostro skrytykowali użycie zawierających aluminium adiuwantów w szczepionkach dla dzieci.
Cytuj
,Aluminium to bez wątpienia trucizna dla nerwów — oświadczył Shaw. — I nawet jeśli w szczepionkach są jej minimalne ilości, to te niewielkie ilości mogą mieć dramatyczne skutki dla układu odpornościowego".
Jako oficjalna obrończyni szczepionek wystąpiła Meena Dawar, lekarz, przewodnicząca kanadyjskiego urzędu do spraw zdrowia.
Cytuj
„Co dzień szczepionki ratują życie wielu osób" — zaczęła od zwy-czajowej mantry. Zapytana przez reporterów o aluminium w szcze-pionkach odpowiedziała: „Możemy zapewnić wszystkich, że alu-minium jest bezpieczne i to dzięki aluminium szczepionki działają tak skutecznie".
Ilość aluminium, z jaką styka się niemowlę podczas szczepień, to podobno taka sama ilość, jaką dziecko wchłania co-dziennie z mlekiem matki lub pokarmem z butelki. „To jest kropla na rozżarzonej skale, zupełnie nieistotna i wydalana w ciągu bardzo krótkiego czasu".
Lucija Tomljenowic gwałtownie zaprotestowała przeciw tej wypowiedzi.
Cytuj
„Tego w ogóle nie da się porównać — oświadczyła. - W układzie pokarmowym pozostaje tylko bardzo niewielka ilość aluminium pochodzącego z pokarmu, w przypadku szczepionek sytuacja wygląda zupełnie inaczej: organizm wchłania niemal 100 procent aluminium, ponieważ układ pokarmowy, przez który odbywa się wydalanie, jest przy szczepieniach pomijany".
Wstrzykiwane aluminium jest z tego powodu wielokrotnie bardziej toksyczne niż aluminium przyjmowane z pokarmem.
Czysta toksyczność aluminium i jego niszczycielskie oddziaływa-nie na komórki organizmu i układy narządów to jeszcze nie wszyst-ko. Jak widzieliśmy w niemieckich badaniach, wpływ aluminium na układ immunologiczny jest diametralnie różny, zależnie od tego, czy coś zostało zjedzone, czy wstrzyknięte.
 
W królestwie szczepionkowych talibów
 
W niemal każdym oficjalnym urzędowym komunikacie dotyczącym aluminium znajdziemy na wstępie stwierdzenie, że aluminium jest integralnym składnikiem środowiska naturalnego oraz że stanowi najczęściej występujący metal w skorupie ziemskiej i podstawowy składnik tak niegroźnych i powszechnych materiałów, jak glina, szuter czy ił. Po takim wprowadzeniu następuje brzmiąca logicznie konsekwencja tej wszechobecności, a mianowicie, że aluminium w najrozmaitszych stężeniach występuje w żywności oraz w żywych organizmach. To stwierdzenie jest traktowane jako sformułowany z góry glejt dla mniej przyjemnych stron chemicznego oddziaływania aluminium oraz wielu znaków zapytania dotyczących biochemicznej aktywności tego pierwiastka w żywym organizmie. Powstaje więc wrażenie, że aluminium jest częścią życia i nawet gdybyśmy bardzo chcieli, i tak nie moglibyśmy uniknąć z nim kontaktu; było bowiem zawsze i zawsze będzie.
Po tym fatalistycznym wprowadzeniu, które - jak widzieliśmy już w rozdziale I - opiera się na fałszywych przesłankach, autorzy prze-chodzą do konkretnej oceny ryzyka. Jako jeden z wielu podobnie brzmiących przykładów chciałbym tu zacytować dokument Euro-pejskiego Urzędu do spraw Zdrowia (EMA), a mianowicie ewalua- cję czterech związków aluminium105 z punktu widzenia medycyny weterynaryjnej. Pierwsze punkty raportu są poświęcone wspomnia-nemu wyżej założeniu. Potem zostają opisane rozmaite rodzaje aluminium, produkty medyczne, które je zawierają, oraz typowe mechanizmy uczestnictwa aluminium w przemianie materii i jego ponownego wydalania. Cytuje się w tym celu badania laboratoryjne przeprowadzane na ssakach, a także na ludziach. Niewiele jednak wiadomo o tym, jak zachowuje się w organizmie aluminium, które jest z niego potem wydalane. Mimo masowego stosowania alumi-nium jego toksyczne właściwości stanowią naukową próżnię.
W punkcie 6 dokumentu EMA napisano dosłownie:
Cytuj
„Na temat toksyczności wodorotlenku glinu nie ma prawie żadnych infor-macji, ani w odniesieniu do zwierząt doświadczalnych, ani domowych".
Myli się jednak ten, kto sądzi, że eksperci Europejskiego Urzędu do spraw Zdrowia wezwą do jak najszybszego wypełnienia tej naukowej luki. W przypadku aluminium panuje uderzający lęk przed kontaktem - wszędzie da się wyczuć, że lepiej się w to dalej nie wgłębiać.
I właśnie w punkcie 7 dokumentu EMA widnieje owo skompli-kowanie pod względem treści zdanie, znamienne dla stosunku urzędów do aluminium. Zacytuję je w całości:
Cytuj
„Choć nie istniały żadne badania na temat ostrej toksyczności, toksyczności przy powtarzającym się stosowaniu, toksycznego wpływu na rozród - ani w odniesieniu do płodu, ani embrionu - jak również żadne badania na temat tolerancji aluminium u szczególnych gatunków, to nie uznano za konieczne wykonania takich badań, ponieważ aluminium i jego sole mogą się wykazać długą historią bezpiecznego stosowania, zarówno w medycynie ludzkiej, jak i weterynaryjnej".
Pozostaje pytanie, na czym opiera się to twierdzenie o bezpiecz-nym stosowaniu aluminium, skoro rzekomo nie są dostępne żadne badania na ten temat. Wszystko na słowo? W nadziei, że nic się nie stanie? A może w związku z prostą obserwacją, że faktycznie jedy-nie nieliczne zaszczepione dzieci po szczepieniu ciężko zachorowały lub zmarły? Nie zbadano porządnie tego, co na dłuższą metę dzieje się w organizmie po zaszczepieniu, i nie wygląda na to, żeby się to w bliskiej przyszłości miało zmienić.
To, że jest tak mało badań na temat bezpieczeństwa związków aluminium, wiąże się również z tym, że prace takie niezwykle rzad-ko otrzymują wsparcie finansowe lub chociażby tylko koncepcyjne. Wręcz przeciwnie. Latem 2011 roku zaprzyjaźniona pani naukowiec pokazała mi pismo, jakie otrzymał jeden z jej kolegów, wyrażające stanowisko renomowanego czasopisma. Kolega ten zajmował się toksycznością adiuwantów w szczepionkach i pełen nadziei wysłał gotową pracę do odpowiedniego czasopisma.
 
Po kilku tygodniach otrzymał od redaktora następującą odpowiedź: „The article was not accepted under the criteria that it opens doubts regarding vaccines safety and it is inadmissible".
Artykuł nie został więc zaakceptowany dlatego, że
Cytuj
„formułuje zastrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa szczepionek, a to jest niedopuszczalne".
O tym, że wiele czasopism kieruje się tą dewizą, wiedzą wszyscy, którzy nieco bardziej krytycznie podchodzą do tego tematu. Rzadko się jednak zdarza, że to zdanie jest formułowane tak jasno i wyraźnie.
Przez te wszystkie lata, jakie przepracowałem w publicystyce medycznej, nieraz śmiałem się z gorliwie celebrowanej wrogości i rywalizacji między grupą zawodową prawników i lekarzy. Jednak równie często pomagało mi rozpatrywanie procedur medycznych z prawniczego punktu widzenia i równie często podzielałem w tym względzie stanowiska specjalistów od prawa. Procedury te mają bowiem często coś wspólnego ze sprawiedliwością i logicznym myśleniem, podczas gdy lekarze najczęściej powołują się na swój status i bronią tradycyj¬nej wiedzy.
Całkiem nieźle opisano ten konflikt w pewnym starym dowcipie, w którym profesor prawa żąda od swojego studenta, by nauczył się książki telefonicznej. Student pyta, na co mu się to przyda i jaki jest cel takiego zadania. Student medycyny natomiast na to samo pole-cenie reaguje pytaniem: „na kiedy?".
To zadziwiające, do jakich efektów dochodzą naukowcy spoza wą¬skiego kręgu „ekspertów od szczepionek", gdy zdarzy im się wyjątkowo popracować w tym obszarze. I najczęściej przerażające jest to, w jaki sposób reaguje szczepionkowa sitwa, która od dziesięcioleci trzęsie całym tym biznesem, dzieląc między siebie intratne posady i kontrakty.
Takim przykładem jest przypadek monachijskiego specjalisty od prawa medycznego Randolpha Penninga. Zgłosił on do Instytutu im. Paula Ehrlicha trzy przypadki niemowląt, które zmarły krótko po podaniu im szczepionki sześcioskładnikowej Hexavac, podejrze-wając, że może tu chodzić o niepożądane reakcje na lek. Sprawa stała się publiczna, wszczęto dochodzenie, nieco później Hexavac został wycofany z rynku (rzekomo niezależnie od tych badań). I ko-niec sprawy.
Prawdziwym skandalem jednak były działania przebiegające w tle. Profesor Penning powiedział mi, że w całym swoim życiu nie miał jeszcze nigdy do czynienia z takim wylewaniem pomyj. Eksperci od szczepień przedstawiali go jako człowieka niespełna rozumu, niema- jącego pojęcia o swojej profesji, tylko dlatego, że zrobił coś, co samo w sobie było oczywiste: zgłosił przypadki podejrzeń ewentualnych szkód wywołanych przez szczepienia.
Podobny los spotkał Kanadyjkę Anitę Kozyrskyj, profesor ochrony zdrowia na uniwersytecie Manitoba w amerykańskim stanie Win- nipeg. Stworzyła ona duży projekt badawczy, w którego centrum znalazła się armia 14 000 dzieci, barwna mieszanina ze wszystkich warstw społecznych. Jedyną ich wspólną cechą był rok urodzenia: 1995. Dzieci były wzywane w regularnych odstępach czasu, badane, a uzyskane dane wykorzystywano do badań nad zdrowiem dzieci.
Kozyrskyj wraz ze swym zespołem opublikowała już serię prac po-święconych rozmaitym problemom. Teraz razem ze współpracownikami badała związek między czasem szczepienia a występowaniem astmy. Okazało się, że dzieci, u których terminy szczepień w pierwszym roku życia zostały - niezależnie od przyczyny — przesunięte na później, wykazywały znacznie mniejsze ryzyko zachorowania na astmę.
I znowu rozległ się krzyk. Kozyrskyj, która dotychczas nie publi-kowała niczego na temat szczepionek, nagle znalazła się pod silnym ostrzałem.
Dopóki sprawa szczepień będzie naukowym polem minowym, gdzie każdy intruz, który wtargnie do rewiru pod nazwą vaccino- logy, jest ścigany, i to najczęściej nie na płaszczyźnie zawodowej, lecz prywatnej, dopóty będę popierał wszelkie ingerencje w ten obszar ze strony innych dziedzin nauki. Niebezpiecznie jest pozostawiać tak ważny obszar nauki wąskiej grupie fanatyków i sekciarzy.
Szczególnym egzemplarzem z tego gatunku jest Paul Offit, kreujący się w USA na ostrze oszczepu w dziedzinie vaccinology. Krytyczna wobec szczepień dziennikarka, która była z nim umówiona na wywiad, opowiedziała mi, że Offit wraz ze swoim zespołem wyszedł po nią do windy i dość obcesowo zabrał od niej statyw i oświetlenie. Następnie wziął ją na bok i bez skrępowania zapytał, czy potrzebuje pieniędzy. Mógłby jej bowiem pomóc w znalezieniu zleceń, na których „naprawdę można zarobić". Kiedy grzecznie odmówiła, natychmiast skończyła się uprzejmość i Offit pokazał swoją prawdziwą twarz: bulteriera na szczepiennym froncie, wściekle kąsającego wszystkich, którzy kwestionują jego świętą dziedzinę.
 
Ręka, która karmi...
 
Urzędy są za bardzo emocjonalnie, profesjonalnie, a także finansowo uzależnione od producentów szczepionek. Niemal we wszystkich uprzemysłowionych krajach Zachodu przyjął się fatalny zwyczaj pokrywania przez przemysł farmaceutyczny dużej części budżetu instytucji nadzoru i rejestracji leków. Dotyczy to zarówno Europej¬skiej Agencji Leków (EMA), jak i amerykańskiej Food and Drug Administration (FDA) i większości urzędów krajowych. Rozmawia¬jąc na przykład w Austrii z sekretarzem generalnym przemysłu far¬maceutycznego na temat krajowego urzędu do spraw leków odnosi się wrażenie, że rozmowa dotyczy jego podwładnych. Ponoć ten po¬tężny aparat jest nieefektywny, rejestracje trwają zbyt długo i dochodzą jeszcze do tego uciążliwe szykany utrudniające życie członkom organizacji przemysłu farmaceutycznego. Kiedy w rozmowie z menedżerem farmaceutycznym opowiedziałem o pomyśle zgłoszonym przez jednego z czołowych urzędników nadzoru farmaceutycznego, by określoną część przychodów z leków przeznaczać na prowadzenie niezależnych badań nad bezpieczeństwem i zasadnością zastosowania leków budzących kontrowersje, żarty się skończyły, a menedżer wpadł w szał. Zasugerował, że gdyby faktycznie pomysł ten doczekał się realizacji, nie skończyłoby się na czczych pogróżkach, lecz „zrobiłoby się poważnie i zakręcilibyśmy kurek z pieniędzmi".
Z drugiej strony widać było, jak szef rynkowego nadzoru far-maceutycznego ostrożnie waży wszystkie słowa, aby tylko uniknąć sprowokowania jakiegokolwiek konfliktu. Zanim jego wywiady dla mediów drukowanych zostaną ostatecznie zatwierdzone, trzy razy przechodzą przez korektę. Jeśli chodzi o wywiady dla telewizji, moż¬na odnieść wrażenie, że przed kamerą stoi absolwent akademii dy¬plomatów - tak gładkie są jego wypowiedzi, tak niezobowiązujące postulaty.
Nie sposób nie zauważyć, jak bardzo — mimo zapewniania o włas¬nej niezależności - działa świadomość, że tam, „po drugiej stronie", ktoś co miesiąc przelewa pieniądze. Kto płaci, ten decyduje. Gra idzie oczywiście również o własną karierę.
Co może się zdarzyć, gdy stróżujący pies zaczyna głośno ujadać, gdy stosuje się wybiegi i sztuczki i mimo wszelkich zakusów ze strony świata polityki związanej z ochroną zdrowia i tych, którzy pociągają za sznurki przemysłu farmaceutycznego, ktoś nie pozwala sobie założyć kagańca — zobaczyliśmy na przykładzie Petera Sawickiego, który w latach 2004-2010 kierował kolońskim Instytutem Jakości i Ekonomii (IQWiG). Zabierając głos publicznie, Sawicki zawsze mówił otwarcie. Wykazywał systemowe wady i piętnował nadużycia. Szczególnie za skórę zaleźli mu pewni
„wynajęci krzykacze" we władzach niektórych instytutów na uniwersytetach, którzy bez żenady uprawiali reklamę określonych leków i sprzedawali swoją wiedzę tym, którzy płacili najwięcej.
W swoich ekspertyzach IQWiG często uzyskiwała wyniki, które bardzo złościły przemysł. Szczególnie grupie diuretyków - najstarszym i najtańszym na rynku specyfikom obniżającym ciśnienie krwi — kolońscy eksperci od medycyny opartej na dowodach przypisywali na przykład wyższą skuteczność niż wyraźnie droższym nowym lekom. Kontrolerzy IQWiG zakwestionowali celowość niektórych procedur diagnostycznych w przypadku nowotworów, mocno skrytykowali największy na świecie koncern farmaceutyczny Pfizer za to, że trzymał pod kluczem wyniki badań nad antydepresantami, i wysunęli podejrzenie, że nowa, stosowana przez pół miliona niemieckich cukrzyków syntetyczna insulina zawiera rakotwórczą substancję czynną. Wyniki te natychmiast znalazły odzwierciedlenie w praktyce, gdyż zleceniodawcą IQWiG jest „Wspólna Komisja Federalna", najwyższy organ samorządowy niemieckiej służby zdrowia, decydujący między innymi o tym, za co kasy chorych płacą, a za co nie.
Peter Sawicki podał te informacje do wiadomości publicznej w ty-powym dla siebie suchym stylu. Dla swych zwolenników szef insty-tutu kontroli leków stał się czymś w rodzaju Robin Hooda pacjentów kas chorych, dla przeciwników - uosobieniem krytyka, który za cel życia obrał sobie zniesławienie przemysłu farmaceutycznego.
Opinia ta dotarła aż do Stanów Zjednoczonych. Tam Związek Przemysłu Farmaceutycznego (PhRMA) zażądał wręcz, by wpisać Niemcy na międzynarodową listę oszustów „Priority Watch List", ponieważ IQWiG mocno szkodzi interesom amerykańskiego przemysłu farmaceutycznego. Aż 13 razy wymieniono IQWiG w tak zwanym Interna¬tional Intellectual Property Protection and Enforcement Act of 2008, zajmującym się międzynarodowym zabezpieczeniem interesów ame¬rykańskiego przemysłu farmaceutycznego. To, co napisze PhRMA, jest uważane za rekomendację dla biura amerykańskich przedstawi¬cielstw handlowych, tworzącego następnie oficjalną Watch List. Ten piękny zwyczaj kultywowany jest od 1974 roku w celu międzynaro-dowej ochrony własności intelektualnej amerykańskiego biznesu. Do realizacji posłużyła ustawa, jeszcze raz rozszerzona i zaostrzona przez odchodzącego prezydenta George'a W. Busha: stworzył on Interna¬tional Intellectual Property Protection and Enforcement Act of 2008. Ustawa ta zezwalała globalnemu superglinie, czyli USA, dochodzić na całym świecie roszczeń z tytułu kradzieży lub zagrożenia własności in¬telektualnej. Zadaniem polityków miało być więc stworzenie planów narzucających państwom umieszczonym na Priority Watch List od¬powiednie postępowanie w celu likwidacji niedociągnięć. Jednocześ¬nie ustawa upoważnia USA do zastosowania sankcji wobec krajów, które nie wprowadzą poprawek zgodnie z instrukcją.
W marcu 2009 roku administracja prezydenta Obamy postano-wiła wbrew wnioskowi PhRMA oficjalnie wpisać Niemcy na ową Priority Watch List. Za kulisami trwała jednak walka — z osobistych źródeł wiem, że przedstawiciele Waszyngtonu dotarli do najwyż-szych polityków berlińskich z kanclerz Angelą Merkel na czele i że niemiecki rząd został poddany ogromnej presji ze strony amery-kańskich wysłanników, żądających, by wprowadzić zmiany zgodnie z życzeniem PhRMA, przede wszystkim w IQWiG.
O tym, że po stronie niemieckiej nie pozostało to bez reakcji, świadczy zachowanie niemieckich ministrów gospodarki, którzy na wspólnej konferencji 18-19 czerwca w Poczdamie dyskutowali między innymi o „Ocenie kosztów i korzyści z leków". Jednym z sygnatariuszy dokumentów końcowych był Philipp Rósler, późniejszy minister zdrowia i przewodniczący FDP, pełniący w tym czasie funkcję ministra gospodarki Dolnej Saksonii.
Zbyt daleko idącym posunięciem byłoby teraz przytoczenie tego upokarzającego dokumentu w szczegółach106. Porównując stanowi-ska amerykańskiego PhRMA i niemieckiego ministra gospodarki, można odnieść wrażenie, że amerykańskie stanowisko zostało jedy-nie przetłumaczone na niemiecki.
Równie zdecydowanie zabrzmiały w tej sprawie argumenty „AG Gesundheit", frakcji parlamentarnej CDU/CSU. „Proponujemy uporządkować na nowo prace IQWiG jako zleceniobiorcy w służ¬bie zdrowia - czytamy w deklaracji woli. - Ten nowy kierunek musi znaleźć odbicie także u najwyższych władz tej instytucji".
Ważni politycy koalicji byli zatem zgodni co do tego, że Peter Sawicki jest dla przyjaciół zza wielkiej wody, a także dla krajowego przemysłu farmaceutycznego nie do zaakceptowania, i że czas już przykrócić wodze IQWiG.
Tylko jak przekazać to opinii publicznej, u której Peter Sawicki cieszy się sympatią oraz nienaganną opinią prasy i zwykłych ludzi?
Ministrowie gospodarki, przemysł farmaceutyczny, politycy zaj-mujący się sprawami zdrowia - oni wszyscy mieli wielkie szczęście. Jakimś cudem do FAZ dotarł bowiem raport, w którym nagle była mowa o oszustwach finansowych. Wbrew postanowieniom swoje-go kontraktu Sawicki miał podpisać kosztowne umowy leasingowe, latał klasą biznesową, a nie ekonomiczną, i nawet dwukrotnie ujął w rozliczeniu niezgodnie z przepisami paliwo do swojej kosiarki - łącznie 25,10 euro. „Instytut nie stracił z tego tytułu ani jednego centa" - opowiedział Sawicki na moje pytanie o te zarzuty. Benzyna do kosiarki została omyłkowo ujęta w rozliczeniu diet, ponieważ znalazła się na fakturze za paliwo. „Przeoczyłem to i natychmiast zwróciłem pieniądze, gdy tylko zauważyłem ten błąd".
W prasie jednak zarzuty były szeroko komentowane. Benzyna do kosiarki stała się głównym punktem oskarżenia: taki ktoś jest oczywiście nie do zaakceptowania w poważnej polityce zdrowotnej w Niemczech. Sawickiemu nie przedłużono kontraktu.
Dla krytycznych obserwatorów wewnątrz systemu ochrony zdrowia wyrzucenie Sawickiego było symbolem tego, jak przedstawia¬ją się stosunki władzy także w Europie. „Wraz z tą aferą typowy dla Ameryki lobbing farmaceutyczny dotarł również do Europy" — powiedział mi Thomas Pieber, długoletni przewodniczący Europejskiego Towarzystwa Cukrzycy i przysięgły krytyk własnej branży. Właśnie w przypadku cukrzycy, choroby, na którą już wkrótce będzie cierpiało pół świata, szerzy się zaraza podejrzanych leków, a wielu ekspertów wysokiej rangi znajduje się na listach płac przemysłu farmaceutycznego.
Fatalnie wygląda również sytuacja nowoczesnych leków antynowotworowych — wykorzystując bliskość śmierci, uprawia się szantaż cenowy i bezlitośnie łupi budżety przeznaczone na ochronę zdrowia. Berliński onkolog Wolf-Dieter Ludwig, przewodniczący komisji leków niemieckich lekarzy, dobrze zna te układy i traktuje umotywowaną politycznie zmianę na stanowisku szefa IQWiG jako poważne ostrzeżenie:
Cytuj
„Sawicki był ogólnie szanowanym fachowcem. To, że kogoś takiego można ustrzelić, jest naprawdę groźne".
 
Jak urzędy sprawdzają bezpieczeństwo szczepionek
 
Właśnie nadeszła wiosna 2011 roku, gdy Instytut im. Roberta Kocha zabrał się wreszcie do publikację długo oczekiwanych badań na temat bezpieczeństwa szczepionek dla niemowląt107. Badania te miały wielkie ambicje: zamierzano po raz pierwszy ująć wszystkie niewyjaśnione nagłe i nieoczekiwane przypadki zgonów dzieci w wieku od 2 do 24 miesięcy i zbadać, czy miały one związek ze szczepieniami zalecanymi w kalendarzu szczepień. Konkretnym bodźcem do tych badań była seria niewyjaśnionych przypadków zgonów w korelacji czasowej ze szczepieniami, również ze stosowaną wówczas powszechnie po zniesieniu czasowego urzędowego zakazu sześcioskładnikową szczepionką Hexavac firmy Sanofi-Pasteur.
Podejrzenia padły przede wszystkim na adiuwanty, czyli zawierające aluminium substancje wzmacniające działanie szczepionki. Jedna dawka Hexavacu zawierała 0,3 miligrama wodorotlenku glinu. Drugi produkt obecny na rynku, Infarix hexa, produkowany przez GSK, zawierał jeszcze więcej, bo aż 0,82 mg jonów aluminium. Oprócz wodorotlenku glinu jako drugą substancję pomocniczą wy-mieniano fosforan glinu.
Jeszcze tytułem przypomnienia: dopuszczalny maksymalny poziom w wodzie pitnej wynosi 0,2 miligrama na litr. Przy lekko kwaśnej wartości pH taka ilość aluminium wystarcza, by uszkodzić ikrę łososi na tyle, by nie wylęgły się z niej ryby albo padły zaraz po wylęgnięciu się.
W przypadku żywności granica tolerancji według unijnych instytucji wynosi 1 mg na kilogram masy ciała na tydzień. Tę graniczną wartość ustalono dopiero w 2008 roku, ponieważ
Cytuj
„aluminium może już w niewielkich dawkach uszkadzać rozwijający się układ nerwo-wy bardziej niż dotychczas zakładano"
— czytamy w uzasadnieniu niemieckiego Federalnego Instytutu Oceny Ryzyka.
Weźmy więc jako przykład ważące pięć kilogramów niemowlę, które w trzecim miesiącu życia dostaje pierwszą szczepionkę sześcio- składnikową. Jeśli przeliczymy urzędowo ustaloną granicę dla pro¬duktów spożywczych na jeden dzień, to maksymalna dzienna dawka wynosi 0,71 miligramów. Wraz ze szczepionką Infarix hexa, obecnym monopolistą na rynku, do mięśnia wstrzykiwane jest 0,82 miligrama jonów aluminium, i to z pominięciem układu pokarmowego.
Dawka aluminium w szczepionkach dla niemowląt - choćby tylko pod względem ilościowym - jest więc znaczna. Tym bardziej że większość niemowląt podczas wizyt u lekarza otrzymuje ponadto od razu szczepionkę przeciw pneumokokom, która także zawiera jednorazowo nawet 0,5 miligrama jonów aluminium.
Tyle na temat sytuacji wyjściowej. Token test rozpoczął się latem 2005 roku. Krótko potem Sanofi-Pasteur całkowicie wycofał z rynku swą kontrowersyjną szczepionkę Hexavac. Oficjalnie dlatego, że wystąpił problem z długoterminową skutecznością składnika wirusowego zapalenia wątroby typu B szczepionki sześcioskładnikowej. Nieoficjalnie podejrzewano, rzecz jasna, związek z rozpoczętymi właśnie badaniami.
Od lata 2005 do lata 2008 roku na większości terenów Niemiec instytucje ochrony zdrowia gromadziły dane na temat przypadków zgonów i przekazywały je do berlińskiego Centrum Badawczego przy Instytucie im. Roberta Kocha. Najpierw mówiono, że wyniki badań zostaną ogłoszone na początku 2009 roku. Moje pytania kierowane do Instytutu im. Roberta Kocha najpierw wielokrotnie zbywano, a raport ukazał się ostatecznie z dwuletnim opóźnieniem.
Ostro skrytykowałem wtedy na moim blogu'°8 prezentację wyników przez Instytut im. Roberta Kocha. Główne punkty mojej krytyki dotyczyły, po pierwsze, tej bzdury, żeby właśnie te badania były finansowane przez producentów badanych szczepionek. Za kwotę 2,5 miliona euro firmy te zgodnie z umową nabyły prawo „bycia niezwłocznie poinformowanymi o istotnych wynikach i ocenach". Przyznano im też prawo, by przed opublikowaniem rezultatów „miały okazję zająć merytoryczne stanowisko wobec tekstów zawartych w publikacji".
Za kwotę ponad 500 milionów euro, odprowadzanych co roku na zalecane przez STIKO (Ständige Impfkommision) przy Instytucie im. Roberta Kocha z budżetu służby zdrowia do kas producentów szczepionek, sponsorzy ze środków z podręcznej kasy kupili sobie prawo głosu.
Do czego więc Instytut im. Roberta Kocha naprawdę potrzebował sponsorów? Można podejrzewać, że chodziło przede wszystkim o wykorzystanie wiedzy metodologicznej oraz o strategiczne doradztwo firm do upiększenia rezultatów „zgodnie z ideą szczepień".
Po drugie, skrytykowałem to, że w Niemczech bardziej liczy się ochrona danych osobowych niż zdrowe dzieci. „Ze względu na ochronę danych osobowych" niemożliwe było bowiem powiązanie danych osobowych zmarłych dzieci z danymi pochodzącymi z książeczek szczepień, a konieczne byłoby stworzenie ogólnego rejestru szczepień, który stanowiłby elektroniczną bazę na potrzeby poważnych badań naukowych. Do tej pory jednak tego nie zrobiono.
Wskutek tego braku informacji w kluczowym obszarze, który po-winien zostać zbadany, wynikła konieczność nawiązania kontaktu z rodzicami szczepionych dzieci. Zostali oni poproszeni o odszuka-nie książeczek szczepień swoich zmarłych dzieci i wypełnienie obszernych ankiet. Można sobie chyba wyobrazić, że dla wielu matek i ojców było to psychicznie nie do zniesienia. I jak można się było tego spodziewać: około dwie trzecie rodziców - łącznie 667 dzieci, które zmarły w okresie objętym badaniem — mimo wielokrotnego nawiązywania kontaktu odmówiło udziału w token teście.
Gdy napłynęły dane i dokonano pierwszej wstępnej analizy, otrzymano alarmujący obraz, który w RKI najwyraźniej stał się powodem kilku narad kryzysowych i gorących dyskusji. Okazało się bowiem, że nieproporcjonalnie dużo dzieci zmarło w bliskim związ¬ku czasowym ze szczepieniami.
Oficjalna wersja głosi, że rodzice dzieci, które zmarły niedługo po szczepieniach, najwyraźniej częściej niż inni wyrażali zgodę na udział w badaniach. Poza tym, według wersji RKI, również insty-tucje prawa medycznego zafałszowały ocenę danych, powodując, że w badaniach ujęto właśnie zwłaszcza przypadki zgonów po szcze-pieniach.
Na podstawie okoliczności RKI przyznało sobie prawo do skory-gowania własnych danych i zmodyfikowania ich - postfactum — pod względem statystycznym. Doprowadziło to w efekcie do sformuło¬wania stwierdzenia, że szczepienia nie odegrały żadnej roli w niewy¬jaśnionych przypadkach zgonów w pierwszym i drugim roku życia.
Wysłałem swoją krytykę takich praktyk wraz z kilkoma pytania-mi uzupełniającymi do pracowników RKI i kierownika token testu Martina Schlauda.
Wymieniliśmy kilka maili i pan Schlaud przesłał mi wyczerpujące wyjaśnienia, łącznie z pouczeniem, bym nabył sobie odpowiednie podręczniki epidemiologii.
Schlaud pouczył mnie, że analizując wyniki, zapomniałem wziąć pod uwagę, iż oczywiście ryzyko zgonu niemowląt z biegiem czasu maleje i dlatego zupełnie normalne jest to, że tuż po szczepieniu ryzyko jest wyższe niż później. Po prostu później dzieci są starsze i w związku z tym ryzyko, że nagle umrą, jest mniejsze.
Faktycznie prawdą jest, że, jak pokazuje wiele badań, poczynając od piątego miesiąca, krzywa ryzyka zgonu stale idzie w dół109. Cze¬go jednak Schlaud nie wyjaśnił, to faktu, że krzywa zgonów osiąga apogeum dokładnie w tych miesiącach, kiedy niemowlęta otrzymują pierwsze szczepienia.
Gdyby rzeczywiście tak było, że im starsze dziecko, tym ryzyko mniejsze, dlaczego między pierwszym a trzecim rokiem życia występuje tak gwałtowny wzrost? Zbadanie, czy ten wzrost ryzyka zgonu ma związek ze szczepieniami, powinno było stanowić najpilniejsze zadanie token testu. Zwłaszcza że również w odniesieniu do czasu zgonów w Niemczech otrzymano bardzo podobną prawidłowość.
U 98 dzieci, które w czasie, gdy były prowadzone badania, zmarły po otrzymaniu szczepionki sześcioskładnikowej, ujawniła się następująca kolejność czasowa związana z wiekiem tych dzieci:
 
 
Większość przypadków zgonu miała zatem miejsce w wieku od czte-rech do pięciu miesięcy. W trzecim miesiącu życia, kiedy między 60 i 91 dniem większość dzieci otrzymuje pierwszą dawkę szczepionki sześcioskładnikowej, w tak wczesnym wieku zmarło „tylko" 9 dzie¬ci. W dwóch kolejnych miesiącach, gdy podaje się drugą i trzecią dawkę szczepienia, zdarzyło się aż 27 przypadków zgonu, a więc im więcej szczepień, tym większe ryzyko zgonu.
Jak jednak zmierzyć, czy te przypadki zgonu mają coś wspólnego ze szczepieniami?
Sprawdzenie, czy ryzyko zgonu wzrasta po szczepieniu, jest pod względem metodologicznym dość trudne, ponieważ nie istnieje grupa kontrolna w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Gdybym na przykład chciał sprawdzić, czy określona dieta prowadzi do spad¬ku wagi, jedna z badanych grup musiałaby się trzymać ustalonego 
jadłospisu, druga zaś odżywiać się tak jak do tej pory. Na końcu wskaźnik wagi ujawniłby skuteczność lub brak skuteczności takiej metody.
W przypadku ryzyka zgonu taki kształt badań nastręcza jednak poważnych problemów.
Po pierwsze, ryzyko na szczęście jest bardzo małe. To znaczy, że trzeba byłoby mieć dwie bardzo duże grupy, żeby w ogóle wystąpiły policzalne przypadki zgonu. Takie badania byłyby niewyobrażalnie kosztowne.
Drugi problem dotyczy grupy kontrolnej. Żadna komisja do spraw etyki nie pozwoliłaby na losowe przydzielenie dziecka do grupy nieszczepionej.
Te dwa główne powody legły u podstaw opracowania w latach dziewięćdziesiątych własnego matematycznego modelu do oceny ryzyka związanego ze szczepieniami: self-controlled case series (SCCS). Zaadaptowana wersja metody SCCS została również zastosowana w ewaluacji token testu.
Szczególną cechą metody SCCS jest brak grupy kontrolnej. W obliczeniach uwzględnia się jedynie „przypadki": a więc łącznie 254 dzieci, które zmarły w ciągu trwających trzy lata badań. Na¬stępnie zdefiniowano okresy ryzyka. W token teście są trzy takie okresy: w ciągu 3 dni, od 4 do 7 dni oraz od 8 do 14 dni po terminie szczepienia.
W SCCS zamiast grupy kontrolnej występuje okres kontrolny. Na koniec oblicza się, czy badany wynik występuje ponadprzecięt¬nie często w zdefiniowanym uprzednio okresie ryzyka.
Struktura badań SCCS sama w sobie jest naprawdę przydatna do mierzenia rozkładu ryzyka w określonych przedziałach czasowych. Jednak nie uwzględnia ona relacji występujących poza ustalonymi uprzednio przedziałami czasowymi. Jeśli więc niepożądany skutek szczepionki wystąpi dopiero po kilku tygodniach lub miesiącach, nie zostanie on wykryty przez SCCS.
Przyjrzyjmy się więc, co wykazał token test. Wyniki opublikowa¬no na stronie internetowej RKI. Należałoby jednak przeczytać pełną wersję (dostępną jedynie w języku angielskim), ponieważ, mówiąc oględnie, niemieckie streszczenie cytuje owe wyniki nader wybiórczo.
W ocenie RKI ryzyko nagłej śmierci w ciągu trzech dni po szcze-pieniu było równie mało podwyższone co w ciągu tygodnia po szczepieniu. Między 4 a 7 dniem ryzyko było rzekomo nawet mniej¬sze. U zmarłych dzieci nie występowały także żadne wspólne oznaki choroby, na przykład obrzęk mózgu.
Według opinii RKI winę za przypadki śmierci wśród dzieci po¬noszą w dużej mierze sami rodzice:
Cytuj
„Niemal wszystkie dzieci zmarłe krótko po podaniu szczepionki znajdowały się pod wpływem znanych czynników ryzyka związanych z zespołem nagłej śmierci łóżeczkowej: spanie na brzuchu, paląca matka, przegrzanie przez pościel, odzież lub ogrzewanie".
Taka więc była istota urzędowej odpowiedzi. Żadnych problemów ze szczepionką, jeśli dzieci umierają, to z winy rodziców, którzy palą w ich obecności, przegrzewają je albo pozwalają im spać w niebez-piecznej pozycji na brzuchu.
Ostrożne odwołanie alarmu - tak brzmiał tytuł artykułu opublikowanego w „Deutsche Arzteblatt"110. Jako współautor tego arty¬kułu pojawił się na wszelki wypadek kierownik token testu Martin Schlaud.
Po takim oficjalnym wprowadzeniu przechodzimy teraz do tego, co naprawdę zawierają te badania. I znajdziemy tu nagle wyniki, których z pewnością nie można nazwać uspokajającymi:
Trzy dni po podaniu szczepionki sześcioskładnikowej ryzyko zgo¬nu według badań SCCS wzrosło 2,3-krotnie.
Trzy dni po podaniu szczepionki pięcioskładnikowej ryzyko zgo¬nu było podwyższone aż 8,1-krotnie.
Szczepionka pięcio- i sześcioskładnikowa liczone razem powodo-wały trzykrotne zwiększenie ryzyka zgonu.
U dzieci przedwcześnie urodzonych ryzyko zgonu w ciągu trzech dniu po podaniu szczepionki pięcio- lub sześcioskładnikowej wzra-stało sześciokrotnie.
W drugim roku życia ryzyko zgonu w ciągu trzech dni po szcze-pieniu rosło niemal czternastokrotnie.
Wyniki te były statystycznie istotne. To znaczy, że w razie powtó-rzenia badań przy zachowaniu tych samych warunków istnieje wy-noszące 95 procent prawdopodobieństwo, że ich wynik będzie się plasował w obrębie przedziału ufności.
Wynik nieznaczący nie jest wymowny, ponieważ plasuje się poza ustalonym wcześniej przedziałem ufności i w związku z tym z du¬żym prawdopodobieństwem stanowi dzieło przypadku. Jeśli wynik jest nieznaczący, to przy powtórnym badaniu możliwe jest uzyska¬nie wyniku przeciwnego.
Dlatego prezentowanie jako rezultatów badania wyników niezna- czących uznaje się za niepoważne. Ale właśnie RKI to robi zaraz na pierwszej stronie token testu, zamieszczając, jako jedno z siedmiu głównych stwierdzeń, następujące, wyróżnione graficznie sformuło-wanie: „W dniach od czwartego do siódmego po szczepieniu stwier-dzono zmniejszone ryzyko".
Rzeczywiście, przypadki zgonu następowały w większej liczbie w dniach od o do trzeciego po szczepieniu, a potem w dniach od ósmego do czternastego. Między trzecim a siódmym dniem zare¬jestrowano niewiele przypadków zgonu. Prawdopodobnie jest to dziełem przypadku, zmniejszone ryzyko nie było znaczące. Ale fakt, że właśnie to przypadkowe stwierdzenie jest prezentowane jako je¬den z głównych wyników badań, dobrze pokazuje chęć manipulacji ze strony autorów.
Za równie niepoważne uznaje się metodologiczne zmiany sposo¬bu oceny wyników badań wprowadzone po fakcie i takie ich do-stosowanie, aby otrzymać „właściwe" wyniki. Taka właśnie „nowa ocena" danych miała miejsce w tym przypadku.
Autorzy badań RKI stwierdzili mianowicie, że w tych przypad¬kach, które zostały zgłoszone do udziału w badaniach przez insty¬tucje medycyny sądowej, ryzyko zgonu tuż po zaszczepieniu było wyższe niż w tych, które zostały zgłoszone przez instytucje służby zdrowia. Dlatego statystycy RKI podjęli decyzję o ponownej oce¬nie tych danych. Ustalili współczynnik oceny w wysokości 0,41. To znaczy, że każdy przypadek zgonu zgłoszony przez instytucje służby zdrowia miał taką samą wagę jak dwa i pół przypadku zgonu zgło¬szonego przez instytucje medycyny sądowej.
Dopiero zastosowanie tej absurdalnej sztuczki pozwoliło zredu-kować ryzyko zgonu w okresie trzech dni po szczepieniu do zakresu bez znaczenia. I wyłącznie te ocenione na nowo wyniki zostały ujęte w podsumowaniu badań. Oczywiście bez żadnej informacji o tym, że wynik ten został uzyskany wyłącznie dzięki sztucznej, dowolnej redukcji tych przypadków, które w opinii RKI nie pasowały do ogólnego obrazu.
W przypadku ośmiokrotnie zwiększonego ryzyka zgonu po po¬daniu szczepionki pięcioskładnikowej nie pomogła jednak nawet sztuczka ze zmianą parametrów. Ten wynik RKI uzasadnia małą liczbą przypadków. Oto cytat:
Cytuj
„To wyliczenie oparto jednak zaledwie na 14 przypadkach dzieci, którym podano szczepionkę pięcioskładnikową. Czworo spośród tych dzieci zmarło w ciągu trzech dni po podaniu szczepionki. Poza tym wśród rodziców, których dzieci zmarły krótko po podaniu szczepionki pięcioskładnikowej, występuje szczególnie duża gotowość do udziału w badaniach".
Podobnie brzmiała argumentacja w przypadku nadzwyczajnie wysokiego ryzyka zgonu w drugim roku życia.
Głęboko w trzewiach badania ukryta jest informacja, że dzieci przedwcześnie urodzone wykazują czterokrotnie zwiększone ryzyko zgonu w ciągu trzech dni po podaniu szczepionki sześcioskładni- kowej. To ryzyko jest zatem u nich dwukrotnie większe niż u nie-mowląt urodzonych o czasie. Jeśli doliczymy do tego wcześniaki, które otrzymały szczepionkę pięcioskładnikową, ryzyko wzrasta aż do współczynnika 6,03. Ten wynik daje lekarzom prawo do tego, by dzieci przedwcześnie urodzone szczepić nieco później.
W trakcie przetwarzania wyników RKI zrobiono wszystko, by pomniejszyć te alarmujące rezultaty i ukryć je gdzieś w tekście głównym liczącego 160 stron raportu. Zapewne nie jest dziełem przypadku także to, że niemiecką pracę można ściągnąć ze strony internetowej RKI wyłącznie w języku angielskim, zaś po niemiecku dostępna jest jedynie skrócona, upiększona wersja.
Cóż więc mamy począć z takimi wynikami?
Głośno obwieścić, że wszystko jest w porządku, przejść do po¬rządku dziennego i dalej szczepić tak jak do tej pory, jak to prakty¬kuje Instytut im. Roberta Kocha?
Jestem daleki od tego, by traktować wszystkie zacytowane tu prze¬ze mnie wyniki token testu jako dowody na zagrożenia wynikające ze szczepień niemowląt.
Myślę też, iż możliwe jest, że rodzice, którzy stracili dzieci krótko po szczepieniu, wykazują większą gotowość do udziału w badaniu niż inni rodzice. Możliwe też, choć nie przychodzą mi do głowy powody takiego stanu rzeczy, że rodzice, których dzieci zmarły bez szczepienia lub dłuższy czas po podaniu szczepionki, nie są aż tak bardzo zainteresowani wyjaśnieniem przyczyn. Ale nawet gdyby tak było, nie wolno, posługując się stwierdzeniem na temat „nadrepre- zentatywności przypadków zgonu po szczepieniu", spuszczać na to zasłony milczenia.
Niemal wszystkie zacytowane przeze mnie wyniki analizy SCCS, o ile są realne, mają daleko idące konsekwencje dla codziennej praktyki szczepiennej. Trzeba to sprawdzić. Ale zamiast tego RKI próbuje przedstawić spartaczone metodologicznie badania, naginając ich wyniki „do idei szczepień" jako dowód na bezpieczeństwo szczepionek, a to już jest czystą manipulacją.
Ten temat jest o wiele za poważny, by postępować beztrosko czy niedbale. Co roku szczepieniom poddaje się miliony zdrowych dzie¬ci. Ich rodzice chcą mieć maksymalną pewność, że szczepienie dzieciom nie zaszkodzi.
To dzieci muszą być chronione, a nie jakaś anonimowa „idea szczepień".
Nie chciałbym znaleźć się w skórze urzędników i ekspertów od szczepień, jeśli za kilka lat okaże się, że ignorowano, manipulowano
i umniejszano sygnały zapowiadające katastrofę.
Cywilizowane państwo potrzebuje wreszcie krajowego rejestru
szczepień, w którym zapisana zostanie każda podana dawka szcze-pionki. „Czegoś takiego w Niemczech nie ma — odpowiedział mi Martin Schlaud na związane z tym pytanie. - Książeczki szczepień pozostają u rodziców, a dane dotyczące szczepionek nie są groma-dzone w żadnym oficjalnym rejestrze".
Podobnie nie istnieje obejmujący cały kraj rejestr zgonów, który umożliwiałby centralny dostęp do wszystkich świadectw zgonów. „Zasadniczo - stwierdził Schlaud — połączenie tych rejestrów dawa-łoby szerokie możliwości badań naukowych nad relacjami między szczepieniami i przypadkami nagłych zgonów".
Zasadniczo byłby to dobry pomysł. No tak, ale ochrona danych...
Czasami odnoszę wrażenie, że ustawa o ochronie danych osobo¬wych jest idealnym sojusznikiem braku odpowiedzialności, lenistwa i ignorancji.
Te same cechy charakteryzują również instytucje zajmujące się ochroną zdrowia, które przy każdej nadarzającej się okazji podkła¬dają się przemysłowi farmaceutycznemu i niczego nie boją się tak bardzo, jak obiektywnych i pozbawionych uprzedzeń badań nad bezpieczeństwem szczepionek.
Zlecenie Instytutowi im. Roberta Kocha jako tej instytucji, która zaleca szczepienia, oceny bezpieczeństwa własnych zaleceń, od sa-mego początku było poronionym pomysłem. W nauce nazywamy to brakiem niezależności.
Jakże ta instytucja miałaby nagle wystąpić w charakterze obiek-tywnego rzeczoznawcy i dowieść na przykład, że niektóre z tych szczepionek powodują szkody? Przecież z punktu widzenia psycho-logii to niemożliwe, by obiektywnie ocenić coś, do czego ma się stosunek emocjonalny. Widzimy to, co chcemy widzieć - i odnosi się to także do sfery nauki. Dlatego badania bezpieczeństwa szczepionek powinni przeprowadzić naukowcy, którzy mają do tego tematu stosunek neutralny, a nie tacy, którzy całe swoje zawodowe życie zbudowali na ochronie i stosowaniu szczepionek - zawsze i bez żad-nych wyjątków.
Poważne podejście wymagałoby odebrania uprawnień Instytutowi im. Roberta Kocha, tak bardzo uwikłanemu w swoją rolę, i zlecenie wykonania powtórnej oceny naprawdę niezależnej organizacji naukowej, a - jeśli to będzie konieczne — również zorganizowania na nowo token testu.
Pytania, na które token test powinien przynieść odpowiedź, nie zostały bowiem jeszcze wcale wyjaśnione. Wręcz przeciwnie: sposób postępowania RKI w tym przypadku powoduje zrujnowanie zaufania do bezpieczeństwa szczepionek.
« Ostatnia zmiana: (Wto) 03.11.2015, 13:37:00 wysłana przez BladyMamut »
Zapisane
“Zacznij tam gdzie jesteś, użyj tego co masz, zrób co możesz”
Nie negocjuje na rozsądnych warunkach z ludźmi, którzy zamierzają mnie pozbawić rozsądku.
 
https://forum.wybudzeni.com/index.php?topic=2147.0