JustPaste.it

Wyklęty lud ziemi, o jakim Marksowi się nie śniło

Katarzyna Wężyk
22.11.2014 01:00
Każdy legalny mieszkaniec danego kraju, dziecko i dorosły, powinien otrzymywać miesięczną pensję. Skromną, ale pozwalającą na przeżycie. To podstawa. Z ekonomistą Guyem Standingiem rozmawia Katarzyna Wężyk
z17005763N.jpg?preview=1
Guy Standing - ur. w 1948 r., ekonomista, autor właśnie wydanego w Polsce "Prekariatu. Nowej niebezpiecznej klasy". Specjalizuje się w zagadnieniach rynku pracy.

GUY STANDING: Nie wygląda pani jak na zdjęciu.

KATARZYNA WĘŻYK: Słucham?

- Tym z pani profilu na Skypie. Wpatrzona w dal.

W świetlaną przyszłość? To było, zanim dowiedziałam się z pana książki, że jestem częścią prekariatu.

- To o czym porozmawiamy?

Zacznijmy może od podstaw. Czym jest prekariat?

- Jest efektem narodzin globalnej gospodarki rynkowej, wewnątrz której kształtuje się globalna struktura klasowa. Na jej szczycie znajduje się plutokracja, malutka mniejszość obrzydliwie bogatych oligarchów. 85 najbogatszych ma tyle, ile połowa ludności świata! Dużo, dużo niżej mamy salariat, czyli ludzi zatrudnionych na pełen etat, z przywilejami pracowniczymi i emeryturą. To z niego składała się klasa średnia. Miał być większością, ale coraz bardziej się kurczy, podobnie jak proletariat, czyli robotnicy pracujący na pełen etat w fabrykach. No, a najniżej jest właśnie prekariat. Jedyna klasa, której liczebność rośnie.

Co ją wyróżnia?

- Po pierwsze, to pracownicy tymczasowi, zatrudnieni w niepełnym wymiarze godzin, wiecznie niepewni. Wielu badaczy uznaje tę tymczasowość za najważniejszą cechę prekariatu, ale dla mnie dużo ważniejszy jest brak zawodowej tożsamości. Na pytanie, kim jesteś, członkowie prekariatu nie odpowiadają: "Jestem lekarzem" czy "Jestem inżynierem", ponieważ nie wiedzą, czy za dwa, trzy miesiące nie będą kimś zupełnie innym. Prekariat to także pierwsza klasa w historii mająca zbyt wysokie kwalifikacje w stosunku do zadań, które wykonuje. Większość prekariuszy ma średnie lub wyższe wykształcenie, a pracują w miejscach, w których ich wiedza i umiejętności nie są potrzebne.

Po drugie, prekariusze otrzymują wyłącznie pensje, nie mają żadnych przywilejów w rodzaju emerytur, płatnych urlopów, chorobowego. To oznacza, że spadek płac dotyka ich najbardziej, bo za wszystko muszą płacić sami. Prekariusze zadłużają się, żeby przeżyć - większość ma do spłacenia jakiś kredyt studencki, pożyczkę krótkoterminową, zaległy czynsz... W efekcie są bardzo podatni na każdy kryzys: chorobę, rozwód, śmierć małżonka. I żyją w ciągłym napięciu, przerażeni, że staną się niewypłacalni.

Wreszcie prekariat ma specyficzne relacje z państwem. Prekariusze, zwłaszcza imigranci, systematycznie tracą swoje prawa obywatelskie: kulturowe, bo nie przynależą do dominującej społeczności; polityczne, bo nie czują się reprezentowani przez partie polityczne; socjalne, bo nie mają dostępu do gwarantowanych przez państwo przywilejów. I ekonomiczne, bo nie mogą wykonywać wyuczonego zawodu.

W skrócie: prekariat to grupa społeczna, która cierpi na brak bezpieczeństwa związanego z pracą.

Taka ciągła niepewność musi mieć konsekwencje.

- I ma: niepokój, anomię, wyobcowanie i gniew.

Badania pokazały, że w sytuacji permanentnej niepewności spada iloraz inteligencji i zdolność do długoterminowego planowania. Nie wiedząc, czy pod koniec miesiąca będą mieli na rachunki, ludzie popadają w anomię: brak im pewności siebie, uważają, że nie są w stanie zmienić swojej sytuacji, stają się pasywni i tracą chęć do podejmowania jakiegokolwiek ryzyka. Oraz odcinają się - od społeczeństwa, a nawet od rodziny i przyjaciół. Wszystko to prowadzi do frustracji i gniewu, który z kolei wykorzystują populistyczni politycy, winiąc za problemy prekariatu najrozmaitsze mniejszości.

Odebranie ludziom poczucia bezpieczeństwa może więc prowadzić do wykształcenia się neofaszystowskiej mentalności.

Rozmowa z prof. Jolantą Grotowską-Leder: Biedne dzieci zostają biednymi dorosłymi



Kto jest najbardziej narażony na zepchnięcie do prekariatu?

- Oczywiście młodzi wykształceni. Kiedyś politycy mogli powiedzieć: "OK, przed absolwentami kilka lat niepewności, ale prędzej czy później czeka na nich stabilne zatrudnienie. Nie martwcie się, w końcu zostaniecie tą klasą średnią". Dziś miliony ludzi mogą się spodziewać, że nigdy nie będą w stanie przejść do grup o średnim i wy ższym dochodzie.
Dalej, kobiety - więcej ich wśród prekariuszy niż mężczyzn - i ludzie starsi. Ale największą grupą są migranci. Mają najgorzej także dlatego, że politykom łatwo pokazać palcem: "To oni, przyjezdni, obniżają stawki i zabierają pracę!". Właśnie przerabiają to na własnej skórze Polacy w Wielkiej Brytanii.

Ale w zasadzie prekariuszem może stać się praktycznie każdy. Z dnia na dzień, wystarczy wypadek czy utrata pracy. Dyplom czy dobra posada nie są żadnym zabezpieczeniem. Najlepszą polisą są bogaci rodzice. Ich dzieci mają dyplomy najlepszych uniwersytetów i odpowiednie kontakty.

Skąd w ogóle się wziął prekariat?

- To dziecko globalizacji i neoliberalizmu. W latach 70. do głosu doszli ekonomiści głoszący ewangelię konkurencyjności. Państwa, mówili, muszą być konkurencyjne tak samo jak przedsiębiorstwa, a żeby zyskać na globalnym rynku przewagę, należy ciąć koszty pracy. Czyli obniżać pensje, likwidować przywileje pracownicze i złamać związki zawodowe.

Ta retoryka odniosła ogromny sukces. Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Polski we wczesnych latach 90., rząd deklarował, że należy uelastycznić rynek pracy. I władze dalej to powtarzają! Bo jeśli nie będziemy bardziej elastyczni i nie obniżymy kosztów pracy, mówią, inwestycje, odpłyną do Chin, Indonezji i Wietnamu.

A nie odpływają?

- Odpływają. Niezależnie od tego, jak bardzo Europa i Stany obniżają koszty pracy. Lepiej niech pani zapyta, kto na tym zyskuje.

Chiny i Wietnam?

- Kapitał. Ponadnarodowe korporacje i ich udziałowcy, fundusze hedgingowe, finansiści.

Powstało perpetuum mobile. Na uelastycznieniu rynku pracy zyskuje górny jeden procent, a powstała nierówność napędza powiększanie się prekariatu.

Thomas Piketty w swoim ''Kapitale XXI wieku''pisze, że nierówności będą tylko się powiększały, bo kapitał inwestycyjny rośnie szybciej niż płace.

- Moim zdaniem Piketty poświęcił zbyt mało uwagi globalizacji i skutkom wzrostu chińskiej gospodarki. Jego "kapitalizm patrymonialny", w którym bogactwo po prostu się dziedziczy, również nie oddaje w pełni sytuacji, w której to polityka państwa obniża standardy życiowe pracowników w interesie kapitału. Jeśli ten trend się utrzyma, będziemy mieli ogromny problem. Jednak Europa nie jest na tyle głupia, żeby na to pozwolić. Myślę, że w odpowiedzi powstanie nowa, progresywna polityka.

Widzę, że marszczy pani brwi. Ale proszę pamiętać, że prekariat urósł już na tyle, by mógł stać się siłą polityczną. To, co obserwowaliśmy podczas wyborów europejskich w Hiszpanii, we Włoszech, generalnie w krajach Południa, to początek masowego sprzeciwu. Ludzie, zwłaszcza młodzi i wykształceni, szukają nowego programu.

Rozmowa z socjologiem Wolfgangiem Streeckiem: Ulica zmieni świat



I głosują na libertarianina, przy którym pani Thatcher to umiarkowana socjaldemokratka. To w Polsce. A we Francji, w Wielkiej Brytanii czy Holandii na partie antyimigranckie.

- Ale obok reakcyjnej prawicy widzimy zielonych, anarchistów i inne ruchy lewicowe, które zaczynają tworzyć nowy nurt. Weźmy Hiszpanię: Podemos, partia prekariuszy, w kilka tygodni urósł od zera do 1,2 miliona wyborców i zdobył pięć mandatów w europarlamencie. Weźmy Szwecję, gdzie wybory właśnie wygrał blok lewicowy, w tym Zieloni i Partia Lewicy.

Nie mówię, że zmiana będzie szybka. Ludzie sami muszą uznać, że czas na bardziej zorganizowaną akcję. Protesty w rodzaju Occupy Wall Street czy Oburzonych były ważne, ale samo wychodzenie na ulicę nie wystarczy. Nie będzie zmiany bez programu politycznego.

Socjolodzy twierdzą, że społeczeństwo jest zbyt zindywidualizowane i nieufne, by stworzyć jakikolwiek skuteczny ruch protestu.

- Na początku każdego procesu przemian ludzie wiedzą jedynie, przeciwko czemu protestują. To etap "pierwotnych rebeliantów". Tak słynny historyk Eric Hobsbawm nazwał pierwszą fazę rewolucji, niezorganizowaną, kiedy ludzie nie mają planu, co robić, tylko są wściekli. Ich protest nie przynosi większych efektów, ale prowadzi do tego, że dyskryminowani zaczynają się zastanawiać nad swoją sytuacją, identyfikować z podobnymi sobie i łączyć w grupy.

Teraz też tak się dzieje. Od "1 procent kontra 99 procent", sloganu z 2011 roku, przeszliśmy do roztrząsania kwestii strukturalnych i mechanizmów nierówności. I konstruktywnych pomysłów w rodzaju dochodu podstawowego czy ekologicznej gospodarki. A zgłaszają je grupy polityczne, które są jeszcze małe i nieskoordynowane, ale już tworzą zalążek nowej lewicy.
Powiedziałbym wręcz, że z historycznej perspektywy jest to dość szybki proces, biorąc pod uwagę to, że od początku kryzysu minęło tylko sześć lat.

Tylko jak prekariat ma - że przywołam Marksa - przejść od klasy w sobie do klasy dla siebie, skoro nie ma tożsamości związanej z wykonywaną pracą? Robotnikom łatwiej było zrozumieć, że jadą na tym samym wózku.

- Ale ma coś równie ważnego, czyli tożsamość społeczną. Protesty prekariatu nie są skierowane przeciwko konkretnemu pracodawcy, ale państwu i jego polityce. Wybuchają w miejscach publicznych, nie w zakładach pracy. Uważam, że dzisiejsze ruchy społeczne stworzą ruch polityczny dużo szerszy niż dawny proletariat. Bo prekariat jest wszędzie.

Wkurzony prekariat nie boi się Europy kontroli granicznych, wojen celnych i lokalnych konfliktów. Zrobi wszystko, żeby godnie żyć



A co z różnicami kulturowymi? Trudno mi wyobrazić sobie feministkę idącą ręka w rękę z ortodoksyjnym muzułmaninem, nawet jeśli oboje pracują na śmieciówkach.

- Zgadzam się. Ale z drugiej strony dziś współpracuje wiele grup, którym by to wcześniej w głowie nie postało. Podczas pierwszomajowych manifestacji spod znaku Euro May Day protestowali artyści, hakerzy, związkowcy, migranci, prekariusze, kolektywy queer, rowerzyści oraz lewicowi radykałowie, od zielonych po anarchosyndykalistów.

Oczywiście nie stworzysz formalnego porozumienia lewicy z fundamentalistami religijnymi czy neofaszystami, ale też nigdy to się nie udawało. Ale można szukać punktów wspólnych poprzez edukację, naukę języków, podróże, kontakty w internecie.

Optymista z pana.

- Potrzebujemy optymizmu. Możemy doprowadzić do zmiany tylko wtedy, jeśli wierzymy, że zmiana jest możliwa. Im więcej ludzi mówi: "Zróbmy coś", tym większą mają szansę. Defetyzm służy jedynie ludziom władzy i wielkich pieniędzy. To oni chcą, żebyśmy uwierzyli, że nic nie możemy zrobić.

Brzmi dobrze, ale sam pan mówił, że ludzie wolą szukać winnych. I znajdują ich w obcych, innych, którzy mają nam zabierać miejsca pracy i zagrażać naszej tożsamości.

- I musimy z tym walczyć. Pokazywać prawdziwe przyczyny nierówności. Trzeba wytłumaczyć tym, którzy obwiniają imigrantów, gejów, niepełnosprawnych, Romów czy kogo tam akurat najmniej lubią, że szukają winnych w złym miejscu. To nie przez imigrantów obniża się stawki robotników. To nie przez starych młodzi nie mogą znaleźć pracy. To globalny kapitalizm domaga się niskich płac, elastycznych godzin, outsorcingu. Nieprzyzwoite bogactwo malutkiej grupy to nie dzieło etnicznych mniejszości czy małżeństw homoseksualnych, tylko problem strukturalny.

Tylko że lewica nie bardzo sobie z tym tłumaczeniem radzi.

- Zawsze przed wielką zmianą stare partie okazują się bezużyteczne. Beppe Grillo, lider włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd, nazywa je żywymi trupami. Socjaliści i socjaldemokraci, którzy w minionym stuleciu reprezentowali ludzi pracy, myślą w starych kategoriach, proponują wczorajsze rozwiązania wczorajszych kwestii. Nie są w stanie odnieść się do prawdziwych problemów prekariatu. Uważają, że wystarczą im głosy starego proletariatu i klasy średniej, żeby wygrać wybory. A prekariat to widzi i mówi: tym panom już dziękujemy.

Żyjemy w czasach bezkrólewia. Stare lewicowe partie są już bezużyteczne, a nowej progresywnej polityki jeszcze nie ma. Też bym chciał, żeby nowy ruch pojawił się ot, tak sobie i porwał ludzi. Ale polityka tak nie działa.

To jaki powinien być ten nowy - umiarkowanie utopijny, jak pan pisze - program lewicy?

- Szerzej się tym zajmuję w nowej książce "A Precariat Charter: From Denizens to Citizens" ("Karta prekariatu: od mieszkańców do obywateli"). W przyszłym roku obchodzimy 800. rocznicę powstania angielskiej Wielkiej Karty Swobód, pierwszej klasowej listy postulatów, więc postanowiłem się zastanowić, jak dziś wyglądałaby lista żądań prekariatu. Zaproponowałem 29 artykułów - projektów reform, które mają wzmocnić wielką trójcę Wolności, Równości i Braterstwa w warunkach XXI wieku.

Część z nich można by łatwo przeprowadzić - zmienić definicję pracy, tak by obejmowała również pracę niezarobkową, i objąć prawem pracy elastyczne formy zatrudnienia. Albo wzmocnić różne formy stowarzyszeń, nie tylko związków zawodowych, bo nie ma skutecznej obrony wolności bez ciał kolektywnych.

Dalej, należy zastosować skuteczniejsze metody walki z biedą i zlikwidować workfare, czyli zmuszanie ludzi do pracy pod groźbą odebrania zasiłku.

To wszystko średnio się nadaje na transparenty, ale jest konieczne. A przede wszystkim trzeba wprowadzić dochód podstawowy.
Czyli?

- Każdy legalny mieszkaniec danego kraju, dziecko i dorosły, powinien otrzymywać miesięczną pensję. Skromną, ale pozwalającą na przeżycie.

To podstawa. Bo co jest naprawdę ważne dla prekariatu? Czego potrzebuje?

Bezpieczeństwa ekonomicznego?

- Właśnie. A dochód podstawowy gwarantowany jako prawo obywatelskie dałby ludziom nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale też wzmacniałby ich pozycję przetargową i dał większe poczucie kontroli nad czasem. Pozwoliłby zwolnić tempo i spędzać więcej czasu na pracy niezarobkowej, takiej jak zajmowanie się chorymi czy niedołężnymi członkami rodziny, albo na działalności na rzecz lokalnej społeczności.

Dać biednym wędkę czy rybę? W Afryce powiódł się eksperyment pomocy finansowej bez zobowiązań



Konserwatysta zapytałby, jaką pan przewiduje motywację do podjęcia pracy. Chce pan nagradzać lenistwo?

- Idiotyczny argument.

Oczywiście zawsze znajdą się jednostki, którym nie będzie się chciało pracować. Ale znakomita większość pragnie poprawić swój byt. Chcemy pracować i mieć więcej niż tylko na przeżycie, bo taka jest ludzka natura. A ludzie, którzy mają podstawowe poczucie bezpieczeństwa, pracują więcej i są bardziej produktywni.

Niedawno zrobiliśmy w Indiach dwa programy pilotażowe: wypłacaliśmy mieszkańcom kilku wiosek dochód podstawowy. Bardzo niewielkie sumy, ale dzięki nim mogli przeżyć. I co się stało? Zaczęli pracować więcej i intensywniej, inwestować w drobny sprzęt, ich produktywność wyraźnie wzrosła. Pozycję ekonomiczną poprawiły zwłaszcza kobiety.

Czemu jednak nie uzależnić gwarantowanego dochodu od pracy?

- Workfare to bulwersujące ograniczenie wolności. Państwowe świadczenia powinny dawać ludziom poczucie bezpieczeństwa i wolność ekonomiczną, a są używane do ich reformowania. "Dla ich własnego dobra", mniejsza o to, że najczęściej wbrew woli samych zainteresowanych.

Państwo daje bezrobotnemu wybór: albo akceptuje oferowaną pracę, albo traci świadczenia i zostaje uznany za pasożyta, co nie jest żadnym wyborem. I nikt nie bierze pod uwagę tego, że praca może być na drugim końcu miasta, za płacę minimalną, poniżej kwalifikacji. Sami byśmy jej nie wzięli, ale wciskamy ją ludziom, którzy padli ofiarą cięcia kosztów, wychowali się w biednych rodzinach czy mają niższe IQ.

Poza tym programy workfare przedstawiane jako metoda oszczędzania publicznych pieniędzy są w rzeczywistości drogie - ze względu na wysokie koszty administracyjne i sztuczne utrzymywanie mało produktywnych stanowisk pracy.

Ale czy nie jest to niesprawiedliwe, że jedni pracują na swoje utrzymanie, a inni dostają coś za nic?

- Pewnie. A przede wszystkim dotyczy to dzieci oligarchów. To niesprawiedliwe, że one urodziły się w bogactwie, a inni nie, więc może najpierw zabierzmy im pieniądze!

Jestem też za konsekwencją: jeśli workfare zmusza do pracy kogoś, kto prawdopodobnie nie ze swojej winy jest bezrobotny, to czemu ktoś, kto ma bogatych rodziców, może sobie próżnować?

Bo ma się z czego utrzymać?

- No tak, ale pomysł jest taki, żeby nie dostawać czegoś za nic, prawda?

Ale ja przecież nie chcę, żeby ktokolwiek był zmuszany do pracy. To karanie biednych za to, że nie mieli dość szczęścia, by chodzić do dobrych szkół.
No dobrze, ale czy stać nas na dochód podstawowy?

- Oczywiście. Dziś też wspieramy mnóstwo ludzi, tylko innych i w inny sposób. Tniemy podatki bogatym, dajemy ulgi korporacjom, utrzymujemy armię biurokratów zarządzających skomplikowanym systemem świadczeń. To ogromne pieniądze. Średnio około 6 procent globalnego PKB to subsydia dla klasy średniej.

Jakie subsydia?

- Na przykład ulgi podatkowe na kredyt hipoteczny. Rząd pomaga w zakupie domów, ale komu? Klasie średniej.

Wiele krajów stosuje też subsydia zatrudnienia. Przedsiębiorstwo, które zatrudnia bezrobotnych do nisko płatnych prac, dostaje zwrot części kosztów ich wynagrodzenia. A to nic innego jak prezent dla bogatych firm, żeby nie musiały płacić więcej swoim pracownikom. Dotuje się badania naukowe, z których zyski czerpie potem prywatny biznes. Płacą za to podatnicy - pani, ja i wszyscy prekariusze, o których rozmawiamy.

Ale dochód podstawowy to nie wszystko. Możemy też zrobić coś naprawdę rewolucyjnego, czyli podnieść podatki!

Weźmy podatek dochodowy od osób prawnych, czyli ten, który płacą korporacje. W Wielkiej Brytanii wynosi 20 procent, w USA od 15 do 35 procent. A więc prekariat, którego faktyczne obciążenie wynosi nawet 80 procent, płaci dziś wyższe podatki niż korporacja!

80 procent? Jak to?

- Tak, ponieważ prekariusz, który bierze pracę nisko płatną i pozbawioną pozapłacowych przywilejów, traci państwowe świadczenia. Płaci za leczenie i utrzymuje się z oszczędności, kiedy jest chory albo musi zostać w domu z dzieckiem. Powiedzmy, że te świadczenia warte są 80 dolarów tygodniowo. Jeśli pójdzie pani do pracy za 100 dolarów, pani efektywna stawka podatkowa wynosi 80 procent, ponieważ otrzymuje pani jedynie 20 dolarów więcej.

Jeszcze tylko musi pan przekonać polityków. Oraz wyborców.

- To jest wykonalne. Proszę spojrzeć na Brazylię. Na początku tego stulecia tamtejsza klasa średnia też mówiła: "Och, jak będziemy mieć dochód podstawowy, biedni staną się leniwi, poza tym nie stać nas na to". I co? Dziś ponad 60 milionów Brazylijczyków w ramach programu rodzinnego "Bolsa Familia" dostaje co miesiąc sumę od państwa. Zmniejszyły się nierówności, spadło bezrobocie, wzrost gospodarczy przyspieszył, a społeczny i ekonomiczny status kobiet się poprawił. I dziś wszyscy chcą rozszerzyć program. Przez 15 lat postawa Brazylijczyków przeszła od "nie możemy sobie na to pozwolić" do "nie możemy sobie pozwolić na jego likwidację". Zmiany są więc możliwe. I to szybkie zmiany.

Brazylijczycy mają dość: Wściekłe psy